Dzisiaj

Dzisiaj było mi dziwnie radośnie; będąc w pracy poczułem się taki ukochany przez Pana i taki pełen chęci do życia, taki pełen siły, że wracając do domu postanowiłem zawiesić ten cykl (i to mimo, iż miałem już w napisane 10 odcinków). Pierwsze, co zrobiłem po powrocie, to wysłałem maila do Panny W Jednym Kolorze, że przerywam ten cykl i przesłałem jej to wszystko, z publikacji czego zrezygnowałem (wcześniej przed publikacją przesłałem pierwszy odcinek, w którym się pojawiała, czyli 2). A – dodałem jeszcze, że wydaje mi się, że widziałem ją w telewizji! (w sumie ze dwa zdania).

I będąc cały czas w tak radosnym nastroju, zacząłem oglądać „M, jak miłość”.

Serial się skończył, włączam laptopa, a tam czeka już na mnie mail. Radość trwa nadal.

Niestety nie na długo – mail był tak dla mnie nieprzyjemny, z takimi przeinaczeniami tekstu, z takimi insynuacjami, że cała radość prysła.

W chwilę po tym przyszedł mail z anonimowego konta następującej treści:

 

Jeśli nie przestaniesz pisać o tej dziewczynie
jeśli dalej będziesz ją nękał, pisał o niej i do niej
 to na blogach – dużo popularniejszych od twojego
znajdzie się taka notka:
Żonaty  człowiek
Ojciec dzieciom
Niestety mało zainteresowany rodziną
Za to bardzo – młodymi dziewczynami
dziewczynami, które mają problemy…
Twierdzi, że chce pokazać im drogę do Boga,
chce pomóc poukładać priorytety w życiu …
Zyskuje ich zaufanie, okazuje troskę …
Niestety, gdy dziewczyna zaczyna zauważać,
że nie takiej znajomości chciała
i chce zerwać wszelki kontakt
Ten nęka ją – notkami, mailami …
W końcu wyznaje, w jednej z notek
swoją chorą miłość …
Dziewczyny uważajcie
na podstarzałych facetów w necie
Uważajcie na starych zgrzybiałych starców
A jeśli szukacie podstarzałego gościa
który będzie budował poczucie własnej wartości
waszym kosztem, będzie was nękał, śledził
i nie zrozumie słów – nie chcę cię znać –
To zapraszam na ten blog serdecznie:
 http://listy-o-milosci-ps.blog.onet.pl/

 

Tak więc niestety radosnych notek nadal nie będzie – będę musiał wrócić do publikacji tego cyklu, bo na nic innego znowu mnie nie stać.

 

 

 

 

PS: A Autorowi anonimu dedykuję jeszcze swoje zdjęcie z notki Lustro.

 

(2)

2.

Wśród osób, które korzystały z moich myśli, była pewna osoba, którą nazwijmy Panną W Jednym Kolorze. Panna W Jednym Kolorze nie tylko że odwiedzała mnie regularnie na moim blogu i regularnie się wpisywała, to dodatkowo poprzez korespondencję mailową radziła się w różnych sprawach swojego życia. Nigdy z moich rad nie korzystała (a w każdym razie nie przypominam sobie, by skorzystała z którejkolwiek), ale mnie cieszyło, że chce znać moje zdanie. To mi wystarczało, by czuć się bardziej potrzebnym. Samo prowadzenie bloga przywracało mi wiarę w to, że mam co dawać, ale ta regularna korespondencja jeszcze bardziej, bo zaczynała dotykać życia. I to nieważne, że z tych rad nie korzystała – oczywiście cieszyłbym się, gdyby było inaczej, ale przecież miłość istnieje tylko w wolności, a ja pokochałem ją jak córkę (choć oczywiście nic takiego jej nie mówiłem). Traktowałem, jakby była moją córką. Bardzo dyskretnie, z daleka, zawsze czekając na jej ruch. Nigdy nie czyniłem wyrzutów, że nie korzysta z moich rad, niczego jej nie narzucałem, choć z drugiej strony czasami powracałem do pewnych pomysłów (np. od czasu do czasu namawiałem ją, by zaczęła odwiedzać duszpasterstwo akademickie wybierając jakieś zajęcia, które by ją interesowały – Panna W Jednym Kolorze tęskniła za Bogiem, ale jednocześnie nie wyobrażała sobie, by mogła pójść do kościoła; nie namawiałem jej do tego; chciałem jedynie, by wśród ludzi znanych w realu pojawili się również ludzie wierzący, by zobaczyła, że również jej rówieśnicy wierzą w Boga, by zobaczyła wreszcie, że jej wyobrażenia o KK są wspomnieniami małej dziewczynki zdeformowanymi na dodatek przez późniejsze wydarzenia z jej życia (nie piszę dokładniej – wolę pozostać na poziomie ogólników; nie będę też ujawniać tu czegokolwiek, czego nie byłoby na blogach)).

(1)

Po kompletnej porażce poprzedniego cyklu, nie spodziewajcie się już po mnie niczego. Nie mam co dawać. Kiedyś prowadząc pewne zajęcia harcerskie usłyszałem, że po dwudziestce żyje się już tylko wspomnieniami; teraz wiem, że wspomnieniami zaczyna się żyć, gdy nie ma się już nic do dania. A to, kiedy przestaje się mieć, to różnie bywa (no ale umówmy się, że dwudziestolatków ten problem jednak nie dotyczy). Innymi słowy na moim blogu nie będzie już dziś, a jedynie wczoraj; będę pisać tylko po to, by nie zwariować. Już wiem, że nikogo nie doprowadzę do Boga, nikomu nie pomogę w jego nauce miłości – dziś to nie jest możliwe (mam jednak nadzieję, że „Listom..” to się udawało). Ale mimo wszystko może to pisanie będzie miało jakiś sens również dla was? – przynajmniej, jako przestroga.

 

1.

 

List 13 zaczynał się tak:

      Opisałem wszystko, co we mnie ładne (a w każdym razie co ja uważam za ładne). Nie wiem, czy tobie było to potrzebne. Być   może   nie.   Być   może   nazywasz  mnie   teraz   dewotem. Trudno.   Zdarza   się       w   najlepszej   rodzinie   (z   francuskim   i fortepianem). Ale to nieważne. Najbardziej boję   się, że to moje pisanie  zamiast  ciebie przybliżać do Boga, mogło od Niego oddalać. Bo to nie wystarczy pisać nabożne listy o miłości, by nieść ze sobą miłość i Boga.

      Nadal pragnę   dawać siebie, ale już nie mam co dawać. Bo tylko ta moja wiara, być może naiwna, ale szczera, autentyczna i   nie   wyczytana   z   książek,   a   tylko   później   potwierdzona lekturami, i to moje spojrzenie na miłość, tak ściśle związane z Bogiem,   tylko   to  jest   we  mnie   ładne.  Reszta  jest   szara   i nieciekawa.

Dokładnie ta sama myśl zawarta jest w tym stwierdzeniu, że to moje pisanie o Bogu i miłości, jakie było tu na blogu, to jedyny talent (w znaczeniu ewangelicznym, bo nie w potocznym), jakim Bóg mnie obdarzył – póki w to wierzyłem, często to zdanie powtarzałem.

Dalej pisałem:

      I  nie   przeceniam   tego,   co   ci   dałem.   Bo   teoria   może troszeczkę      pomóc,   ale   miłości   człowiek   uczy   się        samym życiem. I każdy chłop, który jest   chłopem,  choćby był tylko efemerydą w  twoim  życiu,  dał  ci więcej, niż ja  tym  swoim pisaniem. Rzecz nie w tym, by ładnie pisać o miłości, lecz by ładnie kochać.

Innymi słowy nigdy nie mówiłem Patrzcie, jaki jestem genialny; ile ode mnie dostajecie. Jedyne, co mówiłem, to Pomagam wam zrozumieć życie, pomagam ustawić wasze myśli we właściwym porządku. To nie jest zbyt dużo, bo realni ludzie, którzy pojawiają się w waszym życiu, dają wam znacznie więcej, niż ja swoim pisaniem, ale bierzcie – chcę przynajmniej na tyle być przydatny.

Dużo nie dawałem; wierzyłem jednak, że przynajmniej te trochę. I zaczęło mi się wydawać, że rzeczywiście jest kilka osób, którym te moje myśli się przydają; zacząłem odzyskiwać wiarę w to, że mam co dawać (ostatnio mocno nadszarpniętą). Zakładając przed rokiem bloga, tej wiary nie miałem – sięgnąłem do tekstu sprzed dwudziestu lat! Wydawało mi się później, że Pan tak wszystkim pokierował m.in. po to, bym odzyskał wiarę w to, że mam co dawać (a nie tylko ze względu na sam tekst – gdyby chodziło o sam tekst, to mógł pokierować adresatką „Listów..”; zanim założyłem bloga przez co najmniej rok szukałem, czy „Listów..” nie ma w sieci).

Podsumowanie

To już zaczyna być nudne.. ile można się rozwodzić na temat lęków?  
Możesz napisać coś lżejszego i bardziej radosnego?

Jeśli coś takiego mówi mi jedna z najstarszych stażem moich czytelniczek (porównywalny staż ma chyba tylko ~a), na dodatek nie byle kto – studentka polonistyki na UJ i filozofii na UŚl (a więc osoba nawykła do trudnych tekstów) – ba, osoba, od której wszystko się zaczęło, to jak ja miałbym taki głos zlekceważyć!

Mam nadzieję, że dla wszystkich jest absolutnie jasne, że intencją Angeliki było jedynie to, by następna notka nie była już o lękach (Angelika nie ma już tyle czasu, co dawniej i już nie czyta tak dokładnie tego, co piszę i zapewne nawet nie wiedziała, iż to jest cały cykl już napisanych notek).

Zwróćcie jednak uwagę, że zanim odezwała się Angelika, sam napisałem, że ten cykl stał się gwoździem do trumny mojego bloga. Nie myślałem co prawda wtedy o żadnych radykalnych krokach, ale czułem jednak wyraźnie, że ten cykl wypłoszy moich najwierniejszych czytelników.

Po tym, co napisała Angelika, miałem dwie możliwości – albo przerwać cykl i zacząć kombinować, jak można by było dostosować bloga do oczekiwań czytelników (i takie były intencje Angeliki), albo zrobić to, co zrobiłem – uznać to, co już dawno mówiła Asia, że to tylko mnie się wydaje, że potrafię pisać o ważnych rzeczach w sposób prosty i ujmujący istotę rzeczy, bo wcale tego nie potrafię.

Tego, że nie przerwałem, proszę nie odbierać, jako lekceważenie – mnie po prostu nie stać na to, by pisać inaczej. Piszę tak, jak potrafię. Tak, jak napisałem Angelice – są tacy, którzy poprzez pisanie kreują siebie; moje pisanie jest takie, jaki ja jestem. Mając tyle lat, co mam, już się nie zmienię, a więc i moje pisanie się nie zmieni. Do tego tekstu się przyłożyłem (choćby przez to, że nie pisałem go na bieżąco), a więc nie mogę zwalić na jakąś chwilową niedyspozycję, lub coś takiego.

Jest ewidentne, że ten cykl to porażka. A więc jest również ewidentne, że Asia ma rację – tego też nie potrafię. Niczego nie potrafię (tego, że innych rzeczy nie potrafię, wiedziałem od dawna; pozostawało tylko to pisanie). Ale bloga nie zamykam – nie spodziewajcie się na nim niczego ważnego (a więc to odesłanie do Asi jest cały czas aktualne) – będzie jeszcze bardziej nudny, niż był, ale będzie (tylko nie wiem, kiedy znowu coś napiszę). I dziękuję wszystkim tym, którzy mimo wszystko chcą tu jeszcze zaglądać, a już tym, którzy napisali coś ciepłego, to w ogóle!

 

 

 

 

 

 

Lęki (7)

Skoro już wiemy, że poprzez nasze lęki szatan ma do nas dostęp – mało, że poprzez nie może nas zniewolić, wpędzając w jakieś uzależnienie (żeby jednak nie wyszło, że to się dzieje poza nami, że my nie jesteśmy za to odpowiedzialni – jesteśmy, bo to my sami wybieramy to, co szatan nam podsunie; tylko osoby już opętane czynią to, co chce szatan wbrew swojej woli; nawet osoby uzależnione nie są jeszcze we władaniu szatana – same swoją wolą nie są w stanie wyjść z nałogu, ale to jeszcze nie oznacza, że są opętane przez szatana) oraz wiemy, w jaki sposób możemy odróżnić, czy coś jest lękiem, czy całkiem racjonalną obawą, to warto się jeszcze zastanowić, czy przy tej świadomości nie da się tych lęków wykorzystać pozytywnie?

Uważny czytelnik zapewne zauważył, że gdy pisałem o swoim największym lęku i momencie jego ujawnienia, to tak naprawdę musiał tam być jeszcze jeden lęk – obiektywnie patrząc fakt, że przez dobę nikt się nie wpisał, nie oznacza jeszcze że nikt nie wszedł na bloga i już nigdy nie wejdzie. Tymczasem ja jakieś chwilowe zawirowania traktuję jako fakt dotyczący tego i wszystkich następnych dni – zaczynam wszystko generalizować. To też jest lęk.

Skąd on się bierze?

Oczywiście z mojego życia – począwszy od pierwszej mojej wielkiej miłości, która po pół roku naszego związku zaczęła się oglądać za innymi; formalnie zerwałem ja, ale dopiero po tym, jak zobaczyłem ją, całującą się z innym. Pierwsze pół roku było wspaniałe, ale przez następne czułem, że coś jest nie tak; jednak dopiero musiałem zobaczyć sam na własne oczy, by dopuścić do siebie myśl, że tak naprawdę nie jesteśmy już razem (nb. druga moja wielka miłość była jeszcze dziwniejsza – raz się pocałowaliśmy i tyle było tego związku; następny mój związek, to już z żoną – tak więc pod tym względem mój życiorys nie jest zbyt bogaty, by nie powiedzieć, że jak na dzisiejsze czasy wyjątkowo ubogi).

Innymi słowy nauczyłem się nie lekceważyć takich drobnych przejawów odtrącenia i odnajdując je, traktuję odtrącenie jako fakt (tu fakt nie wpisania się przez dobę, jako niechybną zapowiedź tego, że już nigdy nikt się nie wpisze i w ogóle nie przyjdzie). Jest to klasyczny lęk; racjonalne myślenie nie pozwala na wysnuwanie takich wniosków – tymczasem ja tak się boję że znowu zobaczę swoją dziewczynę całującą się z innym, że  wolę to uprzedzić – przyjmuję fakty zanim one powstaną. Ale dzięki temu, gdy w końcu przychodzą, nie są one dla mnie zaskoczeniem – jakże łatwo dzięki temu nie być zaborczym! Zaborczość przeczy miłości, a przecież ja chcę nauczyć się kochać. Ta lekcja przychodzi mi wyjątkowo łatwo. Mam czas na to, by oswoić się z myślą, że ktoś wybrał kogoś innego (całkowite zerwanie znajomości jest oceniające i przeciw temu każdy będzie się buntował, ale wybór kogoś innego, nie – oceniające jest jedynie dla kogoś, kto jest zadufany w sobie, a ja wiem, że są ludzie ciekawsi ode mnie, bardziej wartościowi, więc nie dziwi mnie, że ktoś wybiera kogoś innego; ponieważ nie dziwi, to łatwo mi ten wybór uszanować).

Nie polecam wam takiego podejścia (chodzi mi oczywiście o to uznawanie faktów, zanim one powstaną), bo przed wami jeszcze całe życie i wam nie wolno się z niego wycofywać. Ale w moim przypadku, to coś zupełnie innego. Jestem już w takim wieku, w którym można liczyć jedynie na zawieranie powierzchownych znajomości – role przyjaciół są już dawno obsadzone, a nawet jeśli nie, to przecież nie z kimś tak starym, jak ja; marzyła mi się co prawda rola ojca – tu mój wiek nie jest przeszkodą, a wręcz przeciwnie – pomaga i nawet przez moment wydawało mi się, że coś takiego się rodzi, choć wcale o to nie zabiegałem. No ale teraz już wiem, że tylko mi się wydawało i że w ogóle jest to nierealne. No ale dzięki temu, że wyczuwając lęk, uprzedzam fakty, nie było we mnie ani krztyny zaborczości (nie ustrzegłem się innych błędów, przez co i tak zostałem całkowicie skreślony, jako człowiek, a na przebaczenie nie mam żadnych szans, ale przynajmniej nie dołożyłem do tego wszystkiego, za co podpadłem, jeszcze zaborczości).

Nie wiem, czy to dobry przykład, wszak jestem jednym wielkim nieudacznikiem (i zapewne takie postępowanie do tego nieudacznictwa się przyczynia), a jedyny jasny promyk we mnie, to to moje pisanie – to jedyny dar, jakim Bóg mnie obdarzył (choć i co do tego wiele osób ma wątpliwości – jestem wręcz uważany za zadufanego w sobie, bo wg tych osób to tylko ja sam myślę pozytywnie o swoim pisaniu, a nikt poza mną nie uważa go za wartościowe – zwracano mi wręcz uwagę, że jakoś nikt tego nie chwali – a robiła to osoba, do której mam zaufanie, która bynajmniej nie czeka tylko na okazję, by mi dokopać; jej zdanie na pewno wynika z troski o mnie, z życzliwości, z miłości do wszystkich ludzi (i której notki na jej blogu są często chwalone przez innych, a więc ma prawo zwracać mi na to uwagę); co prawda akurat ostatnio nie odpowiadała na moje maile, które wysyłałem z kolei z troski o inną osobę, no ale to zapewne wynika z jej oceny wartości tego, co piszę – po prostu szkoda jej na to czasu, a nie z braku życzliwości, bo to prawdziwa chrześcijanka, szczerze oddana Chrystusowi – prawdziwie, a nie w sposób udawany) – może więc to nie jest dobry przykład pozytywnego wykorzystywania swoich lęków. Ale wierzę, że lęki można wykorzystać pozytywnie.

A czy wy potraficie wykorzystać jakoś swoje lęki? Czy w ogóle wierzycie w to, że można je wykorzystać pozytywnie? A może nie ma na to żadnych szans – zawsze będą jedynie furtką dla szatana?

 

 

 

 

 

 

 

(Dopisek z 19.10.2007):

Po komentarzu Angeliki do poprzedniej notki uznałem w końcu, że Asia ma rację, że to moje pisanie jest nic niewarte. Może powinienem był zmienić tę notkę (w tym miejscu, w którym pisałem jedyny jasny promyk we mnie..), ale w końcu pozostawię ją taką, jaką napisałem; w zamian za to dopiszę to, co teraz. Tym, którzy jeszcze tu zaglądają, a szukają wartościowych tekstów o Bogu, którzy chcieliby rozwijać swoją wiarę, jedyne, co mogę zaproponować, to właśnie odwiedzać Asię. Może kogoś zdziwi, że katolik proponuje innym bloga protestantki, ale po prostu uważam, że to najlepszy blog religijny – http://westchnienie-do-nieba.blog.onet.pl/ (Asia nie życzy sobie, bym się u niej wpisywał, więc nigdy nie znajdziecie tam moich komentarzy, ale to tylko z tego powodu ich tam nie ma – piszę to wyraźnie, by nie było, że jakieś żarty sobie stroję, że niby odsyłam, a sam tam nie bywam – bywam, ale prośby Asi nie uszanowałem tylko raz, gdy w moim przekonaniu przesadziła w osądzie mojej osoby).

Acha, jeszcze jedno. Chcę jedną rzecz bardzo wyraźnie podkreślić – nie idę wieszać sobie kamienia u szyi. Nie uważam wcale, bym się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we Mnie  – tym razem moje zamykanie bloga to nie jest reakcja lękowa. Utraciłem jedynie wiarę w to, że mam co dawać – skoro tyle osób przekreśliło mnie całkowicie, jako człowieka, a tyle innych zanudziło się przy moich tekstach, to pora przestać udawać (przed samym sobą rzecz jasna), że mam jeszcze co dawać (zarówno konkretnym ludziom, jak i swoim pisaniem). Może kiedyś miałem, ale teraz nie (może kiedyś, a więc pozostawiam sobie nadzieję na prywatny użytek, że może niecałe moje życie jest stracone, a jedynie mój czas już minął). I nie kasuję blogów – Listów, bo pozostawiam w sobie tę nadzieję, że może wtedy jeszcze miałem co dawać, a tego, bo choć nic niewart, to nikomu nie szkodzi (i być może nawet od czasu do czasu coś na nim napiszę – ale już tylko po to, by się wygadać; każdy od czasu do czasu gdzieś się musi wygadać, choćby tylko po to, by mieć siłę wstać rano z łóżka; a może tego wstawania nie będzie już za dużo?)

 

(Dopisek z 22.10.2007 1:50)

Właśnie wszedłem na swojego bloga i zobaczyłem, że połowa tego dopisku była carna na czarnym. Może powinienem był przy okazji wykreślić ostatnie zdanie? Wykreślam (czyli mam na tyle rozsądku, by wiedzieć, że to nie jest dobry pomysł, by o to prosić), ale jednocześnie com napisał, napisałem.

 

 

 

 

 

 

 

Lęki (6)

No to już mamy dwa elementy przez które szatan ma do nas dostęp – pierwszy to zranienia, a drugi lęki.

Pisałem już kiedyś:

To właśnie nade wszystko nasze zranienia powodują, że szatan ma do nas łatwy dostęp; jeśli kogoś ranimy, to od samego bólu tych ran groźniejsze jest to, że sprawiamy, iż ten ktoś staje się bardziej podatny na podszepty szatana.

Pisałem również:

Najlepiej jest rany uleczyć. Rany uleczyć może tylko osoba zraniona (inni mogą jej w tym pomagać, ale uleczyć może tylko ona) – jedyny sposób na to, by uleczyć rany, to przebaczyć temu, kto zranił (przypomnę tylko z wcześniejszej swojej notki, że w tym przebaczeniu decydujące jest oddzielenie czynu od osoby). Dlaczego to takie ważne? Bo jeśli przebaczymy osobie (pozostawiając jedynie osąd czynu), to możemy odbudować obraz świata. Możemy przywrócić w tym obrazie wszystko to, co wniosła ta osoba.

A co z lękami?

Nie jestem psychologiem, a tym bardziej psychoterapeutą i nie poznałem psychoterapii od drugiej strony – nigdy w niej nie uczestniczyłem, przypuszczam jednak, że najważniejsze jest samo uświadomienie sobie posiadania tych lęków.

Dlaczego to takie ważne?

Bo lęki oswojone nie są już tak groźne, nie wpadniemy od razu w panikę, gdy tylko się pojawią. Mogę się tu odwołać do swojego lęku – skoro już raz zauważyłem, że to moje likwidowanie bloga, to tylko sprawa lęku, to gdy po ukazaniu się drugiego odcinka tego tekstu sytuacja zaczęła się powtarzać (pierwsza osoba wpisała się dopiero pod koniec dnia), potrafiłem zachować dystans i tym razem w panikę nie wpadłem.

Równie ważne jest, byśmy zaczęli się przyglądać temu, w jaki sposób rozładowujemy nasze lęki. Wszystkie nałogi mają swój początek w niewłaściwym rozładowywaniu lęków. Uzależnienie tylko pozornie jest uzależnieniem od substancji toksycznych – nade wszystko jest to uzależnienie od sposobu redukcji lęków. Od wieków jednym z powszechnie znanych uzależnień był hazard – w przypadku hazardu nie ma żadnej substancji toksycznej. I drugi taki przykład – to, co wam jest najlepiej znane – samookaleczenia; tu też nie ma żadnej substancji toksycznej, a uzależnienie jest. Osoba uzależniona odnajduje jakiś sposób, który przynosi jej chwilową ulgę – może to być alkohol, może być narkotyk, ale równie dobrze może to być żyletka; mechanizm jest ten sam. Sięgamy po to, co przynosi chwilową ulgę, choć dobrze wiemy, że to niczego nie zmienia i że lęk powróci.

Nie rozwijam – sygnalizuję jedynie, a to po to, by nikt nie miał wątpliwości, iż nasze lęki to jest to, co szatan najbardziej lubi w nas i chętnie z nich korzysta. Umiejętnie je podsycając, potrafi wykorzystać nas do swoich celów – nade wszystko budując mur między nami a Bogiem, ale również po to, by poranić wszystkich naszych bliskich, a tym samym sprawić, by również oni byli bardziej podatni na podszepty szatana.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Lęki (5)

Poprzednią notkę zakończyłem stwierdzeniem, że moment pojawiania się mojego lęku uprawnia do tego, by jednak traktować go jako lęk, a nie całkiem racjonalną obawę. Wróćmy do tamtego przykładu formułując wnioski jeszcze ostrzej.

Są tylko dwie możliwości, albo się Bogu podoba, to co piszę (rzecz jasna chodzi mi nie o konkretne zdania, lecz o całościowe spojrzenie na miłość), albo nie podoba. Jeśli by Mu się nie podobało, to nade wszystko w takich sytuacjach, jak z Landrynką, działałby we mnie poprzez moje sumienie – nade wszystko uprzedzające, by zapobiec złu, jakie wyrządziłbym jej, gdyby moje spojrzenie na miłość było fałszywe. A jeśli ten głos bym w sobie stłumił, to odezwałby się potężnymi wyrzutami sumienia już post factum. Tymczasem niczego takiego nie było (a przecież dobrze wiecie, że wcale nie uważam się za nieomylnego i już nie raz po tym, co napisałem na blogu miałem ogromne poczucie winy).

Tymczasem ten lęk pojawia się wtedy, gdy realnie w ogóle nikomu nie mogę zaszkodzić (no bo jak nikt nie zajrzał, nikt tego nie przeczytał, to komu mógłbym zaszkodzić fałszywym spojrzeniem na miłość? – jasne, że nikomu; opisałem tu realne zdarzenie – tak było po pierwszej części Poranionych: przez dobę nikt się nie wpisał i powstała już notka zamykającą bloga – miała się ukazać zaraz po drugiej części).

Skoro wtedy, gdy te lęki się pojawiają, nikomu nawet nie mogę zaszkodzić, to zasadnym staje się pytanie, czy to aby przypadkiem nie szatan wykorzystuje je, bym wycofał się z tego pisania? Szatanowi może na tym zależeć, jeśli tylko to moje pisanie rzeczywiście przybliża ludzi do Boga (a obawy, które co jakiś czas powracają, są zupełnie niesłuszne).  Może więc to szatan?

Uważajcie zatem – szatan wykorzystuje nasze lęki, a nawet umiejętnie je podsyca, by w ten sposób zrealizować swój własny cel.

 

A jakie są wasze lęki, poprzez które steruje wami, w wyniku których nie wypełniacie woli Bożej, lecz wolę szatana?

 

Na wszelki wypadek, by nie było wątpliwości – ja tu tylko pokazuję, że wtedy, gdy te lęki silnie się we mnie ujawniają, to to są lęki, a nie obawy (czy strach); nie zmienia to faktu, że gdzieś w tle cały czas jest całkiem racjonalna obawa; ale tylko w tle – nie mam żadnych podstaw, by odrzucić swe obawy (a w każdym razie nie miałem, gdy to pisałem – teraz mam świadectwo :-), a więc pierwsze świadectwo owoców wypływających z mojego spojrzenia na miłość), ale te obawy nie wpływają na moje decyzje. Innymi słowy zwracam uwagę, że równolegle do całkiem racjonalnych obaw mogą być również lęki, a szatan potrafi wykorzystywać i podsycać te drugie.

 

 

 

 

 

 

Lęki (4)

Ten lęk ciągle powraca. Pan co jakiś czas zsyła na mnie zdarzenia takie, jak w kościele w Małocicach, a ja i tak co jakiś czas wieszam sobie ten kamień.

Inną sprawą jest to, czy ten lęk mogę nazywać lękiem – zasadniczo lęk charakteryzuje się tym, że nie potrafimy wskazać jego przyczyny, a antonimem lęku jest strach.

Np. gdy do stanicy nieobozowej akcji letniej w samym środku Puszczy Białej, jaką prowadziłem w wieku 19 lat, podjeżdża na motorach banda 20-tu wyrostków i bez owijania w bawełnę mówi: Słyszeliśmy, że są tu dziewczyny. Przyjechaliśmy je wyruch..ć! to wszystkie dziewczyny, które pochowały się pod łóżkami zanim oni jeszcze zdążyli podjechać (wystarczył warkot motorów rozdzierający głuszę puszczy), to to był strach. Strach posiada bardzo konkretną, realną przyczynę – lęk jej nie posiada, a nawet jeśli potrafimy wskazać coś, jako przyczynę, to jest ona nieracjonalna – choćby takie są wszystkie fobie (np. ktoś cierpiący na klaustrofobię boi się wejść do windy, choć dobrze wie, że ten lęk jest irracjonalny).

Czy ja ten swój lęk mogę nazywać lękiem?

Gdybym go odczuwał np. wtedy, gdy zwracałem się do Landrynki („Notka dla Landrynki”), to na pewno nie mógłbym tego nazywać lękiem – takie obawy byłyby jak najbardziej racjonalne: skoro wiem, że w swoim spojrzeniu na miłość jestem odosobniony, a z tego powszechnego spojrzenia wynika Uciekaj dziewczyno,  to całkiem racjonalnym byłoby powstrzymanie się z przedstawianiem swojego spojrzenia.

Tymczasem ja się nie tylko nie powstrzymałem, ale w ogóle żadnego lęku nie odczuwałem. Pisałem wówczas z pełnym przekonaniem słuszności tego, co piszę (i niezależnie od tego, co później jeszcze się wydarzyło, po dziś dzień jestem przekonany o słuszności swojego zachowania, choć było zachowaniem, na jakie mógł zdobyć się tylko facet ze swoją gruboskórnością).

Za to ten lęk pojawia się np. wtedy, gdy po napisaniu jakieś notki przez całą dobę nikt się nie wpisze – to wtedy zaczynam myśleć, że to Duch Święty chroni was przede mną, że to jest dowód, iż w tym co piszę, błądzę, że nie pozostaje mi nic innego, jak zawiązać sobie ten kamień u szyi.

 

 

PS:     Jeśli chodzi o to zdarzenie na stanicy, to będąc jedynym chłopakiem w grupie nie miałem żadnych szans na jakąkolwiek obronę powierzonych mi dziewczyn; jedyne, co mogłem zrobić, to wdać się w rozmowę. Poprowadziłem ją tak, że odjechali i już nigdy więcej nie wrócili.

 

W tej notce pojawia się osoba Landrynki – żeby nikt nie miał najmniejszych wątpliwości –  zanim ukazała się pierwsza notka tego cyklu, przesłałem wszystkie wówczas napisane, aż do ostatniej, w której występuje. „Jeśli chodzi o notki to nie mam nic przeciwko:) bardzo mi się podobają. I nie mam nic przeciwko wstawienia tam mojej osoby.”

 

 

 

 

 

 

Lęki (3)

Jeśli myślicie, że to przyjemnie mieć świadomość, nikt przede mną tak nie patrzył na miłość, to jesteście w błędzie. Nie ma we mnie nic z takiego Patrzcie, jestem pierwszy; jest tylko przerażenie i lęk:

Mt 18:6   Lecz kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we Mnie, temu byłoby lepiej kamień młyński zawiesić u szyi i utopić go w głębi morza.

I nie jest to żadna abstrakcja – jeśli bowiem mówię, iż uczucie miłości jest Bożym wezwaniem do tego, by dawać siebie temu, którego się kocha, to jeśli to nieprawda, to czy mogę być pewien, że nie stanę się powodem grzechu? Co prawda zawsze dodaję, że wymaga to mądrego dawania – takiego, które jest stosowne do tego kim jest ten, który daje i kim jest ten, który jest obdarowywany, ale czy nie ma takich, którzy zapamiętują tylko pierwszą część zdania?

W czasach przedblogowych nawet nie sądziłem, że zjawisko zakochanych księży i dziewczyn zakochanych w księżach, jest tak wcale nierzadkie. I na tym przykładzie najbardziej wychodzi różnica w podejściu – jeszcze bardziej niż w tym, który jest w „Listach..”. Tradycyjne podejście jest jednoznaczne – tej zakochanej dziewczyny nie da się nazwać inaczej, niż jawnogrzesznicą wysłaną przez diabła na pokuszenie bogobojnego kapłana; jedyny dla niej ratunek, jeśli odpowiednio wcześnie ucieknie gdzieś daleko, najlepiej do innej miejscowości. Tymczasem konsekwencją mojego podejścia jest nawoływanie do przyjaźni, a przy dużej różnicy wieku do więzi najbardziej zbliżonej do relacji ojciec-córka. Tradycyjne podejście rodzi myśli samobójcze – mógłbym więc triumfować, że to ja mam rację; ale czy którejkolwiek z dziewczyn udało się rzeczywiście stworzyć taką więź, jaka wg mnie między tymi kochającymi się ludźmi powinna się zrodzić?

Czy więc przypadkiem nie stałem się powodem grzechu dla jednego z tych małych? Czy nie powinienem zawiesić sobie u szyi kamień i  pójść się utopić?

 

 

 

 

 

 

Lęki (2)

Gdy pisałem „Listy..” byłem przekonany, że wszyscy ludzie wierzący, wszyscy, których wiara jest głęboka, patrzą na miłość tak samo, jak ja (a dokładniej, że ja tak jak wszyscy). Później, gdy co chwilę spotykałem się ze stwierdzeniem, że zakochanie nie ma absolutnie nic wspólnego z miłością (a w każdym razie z chrześcijańskim rozumieniem miłości) i do tego zakochania nie ma co mieszać Boga, to już tylko Michel Quist był dla mnie ostoją – uważałem, że przynajmniej jest nas dwóch, tak samo myślących (tzn. że gdy mówimy o miłości, musimy zauważać, że obejmuje ona całego człowieka i że jedynym źródłem miłości jest Bóg). I co wtedy zrobił ks. Malacki, który wówczas był Rektorem Centralnego Ośrodka DA w św. Annie? – sprowadził do Polski Michela Quista, bym osobiście mógł zadać mu to pytanie.

W dniu, w którym spotkanie odbywało się w św. Annie, zabrakło mi odwagi, by je zadać (ksiądz prowadzący spotkanie po długim, a nudnym pytaniu jakiejś osoby starszej, poprosił, by pytania zadawali studenci, a ja wówczas studentem już nie byłem – zawróciłem więc do ławki). Dopiero następnego dnia pojechałem do jezuitów do duszpasterstwa akademickiego na Rakowieckiej i to pytanie zadałem.

Michel Quist wyraźnie czekał na nie (uśmiechnął się, gdy je usłyszał) i odpowiedział, że jego zdaniem tak nie jest. Że gdyby tak było, to oznaczałoby, iż Bóg traktuje nas jak marionetki, a tymczasem wszystko, co wobec nas robi, robi w pełnym poszanowaniu naszej wolności.

Gdybym to pytanie zadał dzień wcześniej, schowałbym się w swojej skorupie – tak się jednak nie stało, bo na ten dzień akurat przypadał ten sam fragment Ewangelii, który inspirował list na zakończenie „Listów..”, a przez to uznałem, że to był dla mnie znak, by się nie wycofywać ze swojego spojrzenia.

Jaka była moja argumentacja?

Że to właśnie jest nasze szczęście, iż za naszymi uczuciami stoi Bóg – gdyby stał ktokolwiek inny, to dopiero bylibyśmy marionetkami, a tak nimi nie jesteśmy, bo On szanuje naszą wolę.