Abba, Ojcze!

Gdy jednak nadeszła pełnia czasu, zesłał Bóg Syna swego, zrodzonego z niewiasty, zrodzonego pod Prawem, aby wykupił tych, którzy podlegali Prawu, abyśmy mogli otrzymać przybrane synostwo. Na dowód tego, że jesteście synami, Bóg wysłał do serc naszych Ducha Syna swego, który woła: Abba, Ojcze! A zatem nie jesteś już niewolnikiem, lecz synem. Jeżeli zaś synem, to i dziedzicem z woli Bożej. (Ga 4:4-7)



Antykoncepcja – podsumowanie

Może spróbuję podsumować. Ta wymiana zdań nie doprowadziła u nikogo do jakiejkolwiek zmiany spojrzenia – ci, którzy byli zwolennikami środków antykoncepcyjnych, są nimi nadal i ci, którzy dostrzegają piękno miłości, w której tych środków się nie stosuje, nadal tego piękna pragną w swoim życiu. Bardzo charakterystyczny moment tej dyskusji pojawił się wówczas, gdy Zbyszek zaczął tu rozsiewać demagogiczną propagandę o zezwierzęceniu osób, stosujących metody naturalne – bardziej piramidalnej bzdury nie da się wymyślić. A jednak tylko Barbara się od tego odcięła.
O czym to świadczy?

Wg mnie o tym, że tu wcale nie walczyły ze sobą racje, lecz walczyły emocje! Bingo można wykrzyknąć tylko wtedy, gdy to emocje biorą górę. Wystarczy to określenie zestawić z faktem, iż właśnie ta metoda wymaga okresowej wstrzemięźliwości, by dostrzec bzdurność tego stwierdzenia – gdy więc tego się nie widzi, to jest wręcz oczywiste, iż w tym momencie umysł w ogóle nie pracuje – okrzyk bingo, to tylko okrzyk radości ale mu przywalił… 
Nie obrażam się na ten okrzyk; przykro mi tylko było, gdy Zbyszek nie chciał przeprosić Agnieszki i Reni (popełniłem błąd usuwając całkowicie jego komentarze, bo w ten sposób usunąłem ślad, że na tę moją prośbę Zbyszek odpowiedział – tyle, że inaczej, niż go prosiłem).
Józef cały czas powtarzał, że pewnie przyjdzie taki czas, w którym Kościół zacznie tolerować środki antykoncepcyjne… Obawiam się, że ma rację. Oczywiście nie oznacza to, że problemy etyczne daje się rozwiązać za pomocą plebiscytu – jestem głęboko przekonany o słuszności tego wszystkiego, co tu pisałem (a więc w konsekwencji, że człowiek sam się krzywdzi, stosując środki antykoncepcyjne), ale skoro w gronie myślących ludzi nie daje się przemówić tak, by ci ludzie w takiej dyskusji nie reagowali emocjonalnie, lecz by zaczęli przyjmować argumenty, to co można zrobić w szerszym gronie, ludzi nie tak wybranych? 
Jestem przekonany, że Kościół nigdy nie powie, że nie ma niczego złego w środkach antykoncepcyjnych (bo jest), ale nie wykluczam, że przewidywania Józefa mogą się okazać trafne – ten temat przycichnie.

A swoją drogą, to bardzo ciekawe, że nikt nie wszedł w polemikę z Agnieszką – jej wypowiedź była świetna, a kompletnie przemilczana… 

Antykoncepcja

Przy okazji poprzedniej notki wypłynął jeszcze jeden temat powszechnie zaliczany do zakresu etyki seksualnej – problem antykoncepcji.

Napisałem wtedy – istotą sprawy jest to, że 

  • skoro naszym celem jest zjednoczenie się z Miłością, 
  • skoro nasze życie tu na ziemi służy tylko temu, byśmy nauczyli się kochać, 

to i nasz początek powinien być z miłości 

  • no i jest, o ile tylko nasza mowa ciała nie jest kłamstwem. 

A więc Bóg tak to wymyślił, by to, co w mowie ciała jest najpełniejszym wyrazem miłości, mogło stanowić początek nowego życia. 

Zwracam jednak uwagę, że to nie my decydujemy o poczęciu – my możemy pragnąć poczęcia, lub przeciwnie wolelibyśmy go uniknąć, ale to nie my o tym decydujemy. Decyduje zawsze Bóg! 

Od nas oczekuje za to trzech rzeczy:

  • mamy być gotowi do przyjęcia nowego życia,
  • mamy otoczyć je miłością,
  • oraz mamy podjąć się roli pierwszych nauczycieli miłości.

Bóg jest dawcą życia – dał nam wielką wolność, ale sobie pozostawił prawo decydowania o naszym życiu – zarówno o jego początku, jak i o jego zakończeniu tu na ziemi. Wszystkie poglądy, które to naruszają i przypisują człowiekowi te prawa, są z punktu widzenia wiary nie do przyjęcia. 

Dlaczego o tym wszystkim piszę? – bo właśnie temu wszystkiemu przeciwstawia się antykoncepcja! Bóg jest jedynym dawcą życia, a my chcemy zająć jego miejsce – to my chcemy decydować o poczęciu.

W konsekwencji ginie w nas ta gotowość do otoczenia miłością życia, które Bóg powoła. Nie brakuje nawet takich, którzy chcielliby wytoczyć proces, jeśli jakiś środek antykoncepcyjny zawiedzie! 
Sami chcemy planować nasze życie, a nie szukamy woli Bożej (co najwyżej oczekujemy od Boga, że będzie wspierał nasze plany).

O środkach antykoncepcyjnych mówi się w kontekście etyki seksualnej, a tak na prawdę problem dotyczy bezpośredniej relacji człowieka z Bogiem. Zwolennicy antykoncepcji to zarazem ci, którzy chcą wydzierać Bogu te prawa, które Bóg pozostawił sobie – chcą stawiać się w miejscu Boga. Brakuje im pokory w przyjmowaniu woli Bożej. Nie szukają jej, lecz chcą Bogu narzucić swoją wolę…

Pytanie Klary

Na blogu s. Małgorzaty Klara zadała następujące pytanie:

Dobrze. To ja mam na koniec pytanie. Dlaczego wolno mi kochać innego mężczyznę i żyć z nim, byle nie współżyć fizycznie? Tym samym Kościół przyznaje palmę pierwszeństwa seksowi, a nie miłości! Co za obłuda! To seks przekreśla takiego „nieprawego” małżonka, a nie miłość! Pytam, co jest ważniejsze, seks czy więź duchowa? Mogę nie kochać mojego „kościelnego” męża, mogę kochać innego i to nie jest w oczach Kościoła zdradą, bo mogę przystępować do komunii! To pachnie schizofrenią albo kompletnym odwróceniem wartości – wbrew temu, co jest głoszone.

Prowadziłem w związku z tym pytaniem korespondencję i z Klarą, w której próbowałem wytłumaczyć, w czym problem (obawiam się, że mało skutecznie), ale korespondowałem również z s. Małgorzatą, która widziała to pytanie, jednak uznała, że odpowiedź na nie wymaga oddzielnej notki. Tymczasem póki co starała się umieścić na blogu poszczególne nauki z rekolekcji, więc zaproponowała nawet, bym to ja napisał notkę. Przyznaję, że odpowiedziałem, iż to kompletnie bez sensu, bo swoją notką bardziej zaszkodzę, niż pomogę.
Z drugiej jednak strony po jakimś czasie doszedłem do wniosku, że być może Pan specjalnie zaaranżował tę sytuację, bym jednak nie kończył pisania?

Może więc tu publicznie przedstawię to, co w tej sprawie myślę.

Podstawowy problem w moim przekonaniu bierze się ze źle postawionego pytania. Zacząć trzeba od czego innego – od odpowiedzi na pytanie, dlaczego KK nie dopuszcza stosunków pozamałżeńskich?
Nade wszystko trzeba zauważyć, że są tu dwa odrębne przypadki:

Pierwszy, który jak sądzę, jest dla wszystkich zrozumiały, dotyczy sytuacji zdrady – która zawsze wiąże się z krzywdą osoby zdradzonej – to jej świat w takiej sytuacji rozpada się, jak domek z kart… A to wystarczający powód, by nie mieć wątpliwości, iż jest to moralnie naganne.
Drugi przypadek dotyczy zakazu stosunków przedmałżeńskich; wydaje mi się, że jest on zrozumiały, gdy te stosunki nie są wyrazem miłości – przedmiotowe traktowanie partnera/partnerki jest również powszechnie odrzucane (choć niestety i to się zmienia).

Najmniej zrozumiały jest zakaz stosunków przedmałżeńskich, gdy wypływają one z miłości, gdy wyrażają tę miłość w mowie ciała. Ten zakaz jest powszechnie odrzucany (i przyznaję, że w swej młodości również go odrzucałem). Rzecz w tym, że najczęściej nie ma w tym niczyjej krzywdy (może nie do końca to prawda, ale zostawmy już takie subtelności)
Problem się zaczyna dopiero wtedy, gdy ci, którzy byli pewni, że będą ze sobą już do końca swoich dni, po jakimś czasie jednak się rozchodzą w różne strony, nawet zanim zdążyli się pobrać… Bycie ze sobą jednym ciałem, pozostawia trwały ślad – krzywda osoby porzuconej, gdy była „jednym ciałem”, jest nieporównywalnie większa, niż gdy nie była (to jest jakościowo inny poziom krzywdy). 
Zawsze w takim kontekście zwracam uwagę na drobny szczegół w anatomii kobiecego ciała. Tak to Bóg wykombinował, by ludzie od zarania dziejów (jeszcze na grubo przed powstaniem psychologii) wiedzieli, że nie da się być jednym ciałem przez chwilę, a potem się rozdzielić; dziś już oczywiście wiemy, że to, co się wtedy dzieje, nade wszystko dotyczy psychiki (a ten szczegół nie ma w ogóle żadnego znaczenia), ale dzięki niemu człowiek wiedział, że takie wyrażanie miłości w mowie ciała, jest nieodwracalne, nierozerwalne.
A więc nie wystarczy przeżywanie nierozerwalności w warstwie emocjonalnej („my się kochamy i chcemy być na zawsze razem”) – konieczna jest wola tej nierozerwalności (a więc małżeństwo traktowane, jako nierozerwalne).

Rzeczywisty obraz jest jeszcze bardziej skomplikowany (to te subtelności, które zostawiłem), bo seks zawsze stanowi pokusę do manipulowania ludźmi – i jest to szczególnie jaskrawe poza małżeństwem; utrudnia więc zbudowanie właściwych relacji nawet między prawdziwie kochającymi się ludźmi. Ale to już zostawmy (bo to jednak tylko subtelność) – warto jednak przyjrzeć się temu, co pisały i Agnieszka i Agata, które razem ze swoimi chłopakami wybrały model czystości do ślubu; po pierwsze to jest dowód, że tak się da, a po drugie dowód, ile dodatkowej siły daje to w związku! (linki na ich blogi można znaleźć w mojej linkowni)
Oczywiście wiem, że taka krzywda, o jakiej piszę, jest dziś bardzo powszechna, a ludzie jakoś sobie z tą krzywdą dają radę – to prawda, ale przykład Agnieszki i Agaty, to dowód, że zdecydowanie lepiej jest się w ten sposób nie krzywdzić. 

Powróćmy teraz do pytania Klary. Pierwsze, co powinniśmy zauważyć, to to, iż przypadek porzuconej żony, która po latach pokochała kogoś innego  i z którym nie może współżyć, o ile chce przystępować do komunii, to ostatni z omawianych przypadków. Nie chodzi więc tu o to, że to by była zdrada męża-niemęża, dla którego od samego początku to małżeństwo nie było nierozerwalne, lecz o to, że tych dwoje nie jest małżeństwem.

W moim ujęciu spraw podstawowym warunkiem jest to, by miłość harmonijnie przeżywać całym sobą. Jeśli przyjmiemy, że człowiek, to jego emocje, jego wola i jego ciało (ale dobry by był dowolny inny podział), to ważne, by miłość w żadnej ze sfer nie wyprzedzała w pozostałych. To nie wystarczy mówić „My już na zawsze razem” (czyli przeżywać nierozerwalności małżeństwa w warstwie emocjonalnej), by móc w mowie ciała wyrażać tę miłość w jedności ciał – do tego konieczne jest jeszcze oświadczenie woli nierozerwalności (a więc zawarcie związku sakramentalnego). Póki to nie nastąpi – jest to niemożliwe. 
Jeśli tych dwoje podjęło już konkretne kroki dla unieważnienia małżeństwa, to można uznać, iż jest to odpowiednik oficjalnie ogłoszonego narzeczeństwa. A więc i wyrażanie miłości w mowie ciała, powinno pozostawać w harmonii z tym stanem. 
Jeśli jednak nawet takich kroków tych oboje nie podjęło, to taki przypadek, to zwykłe chodzenie – a więc i w mowie ciała niewiele jest do powiedzenia.

Odnoszę wrażenie, że Klary nie przekonałem, ale może znajdzie się ktoś, komu jednak pomogłem w ułożeniu sobie spojrzenia na całość tych spraw? – bardzo bym tego chciał…

Pomnik Powstania Warszawskiego

Mama jednego z naszej paczki, pani Zofia Goszczyńska, wieloletnia Prezes Staromiejskiego Koła PTTK, była mocno zaangażowana w sprawę pomnika Powstania Warszawskiego. Marian Pyzel z tego właśnie Koła 18 września 1980 roku oficjalnie wysunął inicjatywę powołania Społecznego Komitetu Budowy Pomnika Powstania Warszawskiego 1944, któremu jako przewodniczący Komitetu Honorowego nazwiska użyczył gen. bryg. Jan Mazurkiewicz „Radosław”. Komitet zaczął działać od lutego 1981 roku.

Skąd ta inicjatywa?

W okresie stalinizmu, jak wiadomo, cała AK, jako „zapluty karzeł reakcji”  i wszystko, czego dokonała (a więc i Powstanie i to szczególnie, bo wymierzone politycznie w ZSRR), zasługiwała jedynie na pogardę (czego przykładem jest ten właśnie slogan).

Po odwilży 1956 roku oficjalne stanowisko władz zmieniło się o tyle, że choć samo Powstanie nadal było be, to powstańcy stali się godnymi szacunku za swe bohaterstwo.

To wtedy pojawiła się nazwa Plac Powstańców Warszawy (gdzie była pierwsza siedziba TVP, w gmachu obok Prudentialu – przedwojennej siedziby eksperymentalnej telewizyjnej stacji nadawczej), na którym położono taką oto płytę:



nazywając ją Pomnikiem Powstańców Warszawy. 

Jedynym prawdziwym pomnikiem, jaki się w Warszawie pojawił, był Pomnik Bohaterów Warszawy 1939-1945 zwany popularnie Warszawską Nike: 


Ten pomnik nie był nawet pomnikiem powstańców, a z projektu prof. Koniecznego decydenci polecili usunąć barykadę powstańczą, byle tylko oddalić związek tego pomnika z Powstaniem.

Jak już powiedziałem, z inicjatywy Mariana Pyzla, w okresie Wiosny Solidarności powstał Społeczny Komitet Budowy Pomnika Powstania Warszawskiego 1944 – chodziło o to, by w końcu po tylu latach uhonorować samo Powstanie. Czas Solidarności był tym czasem, w którym stało się to możliwe – samo Powstanie było symbolem niezgody na rzeczywistość nam narzuconą, a przecież dokładnie o to samo chodziło podczas Wiosny Solidarności. Solidarność wyrosła z ducha Powstania – nie byłoby jej, gdyby ten duch nie był żywy…
Jak to napisałem u s. Małgorzaty – We wszystkich znanych mi domach (nie jest to co prawda próbka reprezentatywna) pamięć powstań kształtowała myślenie o Polsce. Jak sądzę te domy, w których ta pamięć nie była kultywowana, wychowywały tych, którym z każdą władzą jest po drodze…
Szczęśliwie dla nas tych domów, w których kultywowano pamięć Powstania było całkiem sporo – dzięki nim, właśnie z ducha Powstania wyrosła Solidarność i teraz ta Solidarność mogła wspierać ideę uświęcenia Powstania. 1 sierpnia 1981 roku ruszyła kwesta na rzecz pomnika, a 1 października w Sali Kongresowej odbył się koncert artystów, z którego dochód był przeznaczony na Pomnik.

Niestety 13 grudnia wiele tu zmienił. Władze zakwestionowały nazwę pomnika – komuniści nigdy nie pogodzili się z tym, by czcić samo Powstanie! Niemniej w 1983 roku Społeczny Komitet rozpisał i rozstrzygnął konkurs na Pomnik Powstania. 

Jednak na przełomie 1983 i 1984 roku spór rozgorzał na nowo. Władza wykorzystała jako pretekst m.in. uchwałę Zarządu Stołecznego ZBoWiD z października 1981 r., podpisaną przez przewodniczącego Zespołu Środowisk Ruchu Oporu i byłego powstańca Leszka Jaskółowskiego, w której czytamy: Nazwę pomnika zmienić na »Pomnik Powstańców Warszawy«. (…) Nazwa pomnika ma istotne znaczenie (…). Powstanie Warszawskie jest tylko określeniem obiektywnego faktu historycznego, natomiast elementem, który w intencji projektodawców winien być uczczony jest bohaterska walka żołnierzy powstania i całego ludu Warszawy.
W marcu 1984 roku Wydział Propagandy KW PZPR zamartwiał się, że zdecydowana większość członków Społecznego Komitetu jest przeciwna zmianie nazwy Pomnika (na zmianę godziło się tylko trzech); uzyskano nawet wsparcie „Radosława” (tłumaczył się później, że w ten sposób chciał zapobiec zastopowaniu całej inicjatywy budowy Pomnika) – ale niczego to nie zmieniło.
17 lipca 1984 r., przed obchodami 40. rocznicy, działalność Komitetu Społecznego władze zawiesiły, a w jego miejsce powołały Zarząd Tymczasowy Komitetu Budowy Pomnika Bohaterów Powstania Warszawskiego 1944 (zwracam uwagę na zmianę nazwy), któremu szefował „Radosław”.
Został rozpisany nowy konkurs na projekt pomnika, w którym wybrano projekt prof. Wincentego Kućmy. Projekt wywoływał wiele kontrowersji (nade wszystko protestował SARP) i w 1988 ogłoszono nawet kolejny konkurs. Jednak w obronie drugiego projektu stanęli sami kombatanci – chodziło im o to, by pomnik powstał na 45 rocznicę wybuchu Powstania. 
No i rzeczywiście jego otwarcie nastąpiło 1 sierpnia 1989 – już w nowej sytuacji politycznej (dzięki czemu pod pierwotną nazwą Pomnika Powstania Warszawskiego – nazwa ta jest wypisana wielkimi literami z prawej strony pomnika).


Wydawać by się mogło, że w wolnej Polsce już nikt nie będzie podważał potrzeby pamięci samego Powstania – tymczasem dyskusja u s. Małgorzaty wykazała, że choć wszyscy byli w stanie docenić bohaterstwo powstańców, to jednak samo Powstanie jest kolejnym symbolem nieuchronnej klęski spowodowanej nadymaniem się, rzewną głupotą i brakiem wyobraźni elit ówczesnej władzy podziemnej, w imię błędnie pojętego patriotyzmu

Nawet wspomniany wcześniej Wydział Propagandy KW PZPR nie posługiwał się aż tak napastliwym językiem – dziś ten język zyskuje powszechną aprobatę (przynajmniej czytelników Siostry). Za to mój głos wszystkich jedynie drażnił…

Pora umierać.

(zachęcam do przeczytania artykułu Jolanty A. Guse przypominającego pierwszy projekt)

Nawrócenie

(17) To zatem mówię i zaklinam [was] w Panu, abyście już nie postępowali tak, jak postępują poganie, z ich próżnym myśleniem.
(20) Wy zaś nie tak nauczyliście się Chrystusa. (21) Słyszeliście przecież o Nim i zostaliście pouczeni w Nim – zgodnie z prawdą, jaka jest w Jezusie, (22) że – co się tyczy poprzedniego sposobu życia – trzeba porzucić dawnego człowieka, który ulega zepsuciu na skutek zwodniczych żądz, (23) odnawiać się duchem w waszym myśleniu (24) i przyoblec człowieka nowego, stworzonego według Boga, w sprawiedliwości i prawdziwej świętości. (Ef 4)

Każdy prawdziwie wierzący ma ten swój moment nawrócenia – kultura, w jakiej ktoś wyrósł, nie jest jeszcze wiarą (stąd tak mnie przeraża to zdanie naszego byłego premiera, że on nigdy nie musiał się nawracać, bo zawsze był wierzący i chodził do kościoła). Paweł opisał to bardzo wyraźnie i jednoznacznie.
Ostatnio bardzo intensywnie odwiedza nas Sleszek, człowiek z wyraźnym rodowodem protestanckim; myślę, że w interpretacji tego fragmentu (przynajmniej do tego mmiejsca) obaj nie będziemy się różnili (tyle, że ja piszę o konieczności nawrócenia, a on będzie mówił o konieczności chrztu poprzez pełne zanurzenie w wodzie). 
Ale skoro zgadzamy się z tym, że kultura, w jakiej wyrośliśmy, nie sprawia byśmy byli ludźmi wierzącymi, nie od rzeczy będzie spytać, czy inna kultura, jakakolwiek kultura niechrześcijańska, w której ktoś wyrósł, skutecznie tę osobę odcina od możliwości zbawienia?

I tu nasze odpowiedzi będą różne. Dla Sleszka najważniejszy będzie znak całkowitego zanurzenia ciała w wodzie – bez przyjęcia tego wszystkiego, co jest znakiem w jego kościele, nikt na zbawienie nie ma żadnych szans. 
Tymczasem wg mnie wcale tak nie jest – kultura jest wytworem człowieka, a nic, co pochodzi od człowieka, nie jest w stanie stanąć między Bogiem, a człowiekiem – przecież to niemożliwe, by człowiek mogł wytworzyć coś, co by było silniejsze, niż sam Bóg? (Bóg jedynie przyjmuje pewne samoograniczenie – szanuje wolę człowieka (z czym zresztą Sleszek się nie zgadza)). 
Ale dla Sleszka nie ma w ogóle takiego problemu, bo wg niego Bóg wcale nie pragnie zbawić każdego; chce zbawić nielicznych i rzecz jasna wszyscy znaleźli się w jego kościele (w jakim? – dowiemy się pewnie na koniec).
Podstawowa różnica, jaka jest między nami, polega na tym, że on tylko formalnie uznaje tę prawdę, że Bóg JEST miłością. Nie rozumie tego, iż JEST miłością, oznacza nie tylko to, że jest źródłem miłości (a więc, że my kochamy innych na tyle tylko na ile pozwalamy, by to On poprzez nas kochał konkretne osoby), lecz także to, że On nie może kogokolwiek nie kochać! Wynajduje więc powody, dla których Bóg kogoś wyklucza ze swego planu zbawienia – no bo musi jakoś wytłumaczyć „wybranie”, o którym jest mowa w wielu miejscach Biblii. Nie zauważa przy tym, że tak rozumiane wybranie, jak on je rozumie, kłóci się z tym, że Bóg JEST miłością – to jest niemożliwe, by Bóg, który kocha każdego, stworzył konkretnych ludzi, z góry zakładając, że nigdy nie będą mogli dostąpić zbawienia (czyli życia z Nim w Jego miłości)!

Odpowiedzią na ten paradoks wybrania jest to, że Bóg jest poza czasem – On od zarania dziejów zna każdy nasz wybór i uwzględniając każdy wybór każdego człowieka (jaki się narodził, lub jeszcze dopiero się narodzi), ułożył plan zbawienia. W tym planie każdy ma swoje zaproszenie do zbawienia, ale każdy ma też swoją wolność, która sprawia, że tego zaproszenia może nie przyjać. Niezależnie jednak od tego, czy nie przyjmie, ma też swoją rolę do odegrania w planie zbawienia wszystkich ludzi, jakich w swoim życiu spotka!

Gdyby takie coś miał zaplanować człowiek (nawet przy wskarciu najwspanialszych sieci komputerowych) powstałby z tego jeden wielki bałagan. A tymczasem to już funkcjonuje wiele tysięcy lat i choć często my nic z tego zrozumieć nie potrafimy, to możemy być pewni, że wszystko prowadzi do ostatecznego zwycięstwa dobra nad złem, do zwycięstwa Miłości!