Spowiedź

Może jeszcze jedną swoją wypowiedź tu przeniosę. W ramach Tygodnia Modlitw o Jedność Chrześcijan (18 – 25 stycznia) Maria Kołodziejczyk na swoim blogu napisała notkę I odpuść nam nasze winy.
Bardzo oryginalne to podejście, by akurat w tym czasie podkreślać to, co nas różni (a od pół roku nie napisała żadnej notki w swoim dziale Teologia – a więc ewidentnie tę notkę napisała z okazji Tygodnia), ale gdyby tylko to, to jeszcze byłoby pół biedy – co gorsza cała notka oparta jest o takie gombrowiczowskie urabianie gęby. Dla Marii nie jest ważne to, jak spowiedź jest traktowana w KK – ważne jest tylko to, by tak ją przedstawić, by można było naszemu Kościołowi dokopać.
Pod tą notką napisałem następujący komentarz:

Mario, zawsze mnie intrygowało skąd Ty bierzesz wiedzę na temat KK. Skąd np. wzięłaś to zdanie Kościół Katolicki wyposażając swoich kapłanów w atrybuty Boże, oddał do ich dyspozycji dusze i sumienia ludzkie, odrzucając zupełnie Jezusa Chrystusa jako Pośrednika.
Czy to w Twojej głowie rodzą się takie bzdury, czy też robiono Ci jakieś pranie mózgu i wmówiono Ci, że KK to właśnie głosi?
A przecież wystarczy zajrzeć do Katechizmu Kościoła Katolickiego:

1466 Spowiednik nie jest panem, lecz sługą Bożego przebaczenia. Szafarz tego sakramentu powinien łączyć się z intencją i miłością Chrystusa.

Jest to prosta konsekwencja słów Jezusa, które cytowałaś (J 20):
(22) Po tych słowach tchnął na nich i oznajmił: „Przyjmijcie Ducha Świętego. (23) Tym, któ­rym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone; którym zatrzy­macie, są zatrzymane”.

Spowiednik działa pod wpływem Ducha Świętego i im lepiej daje się prowadzić, tym większe są owoce tej spowiedzi.

Dużo piany bijesz, a wszystko nic nie warte, bo odnosi się do gęby, jaką Kościołowi Katolickiemu przyprawiają ideolodzy Twojego Kościoła (przepraszam, ale nie pamiętam jakiej denominacji jesteś wyznawczynią), a nie do Kościoła takiego, jakim on jest.

Zwracasz uwagę (i słusznie), że wśród pierwszych chrześcijan panował zwyczaj upominania, który w ostatniej fazie odbywał się przed całym kościołem. Piszesz (i słusznie – bo tak było):
Ponieważ błądzący nie uznał swego przewinienia, ciążyło ono na jego duszy – było „zatrzymane”.
Jeżeli przyjął napomnienie zgromadzenia, przeprosił Boga i Kościół za swe postępowanie przyrzekając poprawę, zgromadzenie darowało mu jego wykroczenia i wszystko szło w niepamięć. Przewinienia były mu „odpuszczone”.
Jeżeli przyjął napomnienie zgromadzenia, przeprosił Boga i Kościół za swe postępowanie przyrzekając poprawę, zgromadzenie darowało mu jego wykroczenia i wszystko szło w niepamięć. Przewinienia były mu „odpuszczone”.

Pomijasz jednak jedną rzecz – kto ogłaszał, że te grzechy zostały „odpuszczone”, czy też „zatrzymane”? Czy wyobrażasz sobie może jakieś głosowanie? – wiadomo, że nie; ogłaszał to nie kto inny, lecz biskup tego kościoła. Od samego początku spowiedź była zgodna z tym cytatem z Jana, który przywoływałaś. Jedyne, co się zmieniało, to forma – taka publiczna spowiedź przed całym kościołem stawała się coraz trudniejsza do przeprowadzania (ze względu na wzrost liczebny), co prowadziło do tego, że to postępowanie coraz częściej kończyło się na tych wcześniejszych etapach, gdy to jeszcze cały kościół nie był w to zaangażowany. Przy czym nie oszukujmy się – to się bardzo podobało wiernym, że nie musieli wyznawać swoich grzechów przed całym kościołem – sami woleli okazać skruchę we wcześniejszych etapach postępowania. Podejrzewam, że formalnie nikt tego ostatniego etapu nie znosił.

Nie wiem, czy wiesz, ale w Kościele Ewangelickim (a więc bezpośrednio wywodzącym się od Lutra) spowiedź uszna nie została zniesiona – ona cały czas jest, tylko nikt z niej w tych kościołach nie korzysta!
A zwracam na to uwagę, bo obawiam się, iż wszystko, co tu napisałaś, to dorabianie teorii do praktyki.

Tyle cytowanego komentarza.
Jak myślicie, Maria Kołodziejczyk przeprosiła za kalumnie, które wygłaszała pod adresem Kościoła Katolickiego? – ależ gdzie tam! W międzyczasie napisała 6 odpowiedzi na inne komentarze, a ten pozostawiła nie tylko bez przeprosin, ale w ogóle bez żadnej odpowiedzi.

Po przerwie

Dziś bardzo nietypowo, ale nie chciałbym, aby zaginął pewien dialog, który prowadziłem na facebooku. Dlatego po długiej przerwie będzie jedna notka i to na dodatek kompletnie areligijna.

Na początku była wypowiedź pewnej Pani:

Gabriela udostępniła link w grupie Warszawy historia ukryta – spacery.
Dziś Warszawa to las dźwigów, kiedyś Warszawianie zadzierali głowę i widzieli jak powstaje Pałac…Trudno zapomnieć czyj to był dar dla ludu bratniej Warszawy, ale nie wyobrażam sobie Śródmieścia bez tego budynku. W jego cieniu mijały moje przedszkolne i podstawówkowe lata…nie tylko moje…w jego cieniu wychowało się wiele pokoleń…

którą to wypowiedź skomentowałem następująco:

Leszek Warszawianie może i zadzierali głowy, ale Warszawiacy chyba niespecjalnie…

No i od tego zaczął się dialog:


Gabriela […] obie nazwy mieszkańca Warszawy – warszawiak i warszawianin – są poprawne. Oba bowiem przyrostki: -anin i -ak służą do tworzenia nazw mieszkańców miast. Ponieważ przyrostek -ak sprawia wrażenie potocznego i charakterystycznego dla gwar mazowieckich, forma warszawiak jest odczuwana jako bardziej potoczna niż warszawianin (tak te nazwy kwalifikują słowniki, np. „Nowy słownik poprawnej polszczyzny” pod red. A. Markowskiego czy „Słownik nazw własnych” J. Grzeni). Warszawianin zatem częściej niż warszawiak pojawi się w tekstach oficjalnych.
 
Leszek Myślę, że Warszawiacy dobrze zrozumieli moją myśl – no cóż, tych otumanionych przez nową władzę, licznie ściąganych do Warszawy, nie brakowało – oni rzeczywiście te głowy zadzierali…
 
Gabriela to nie jest nowa wiedza, język polski żyje i chyba nie jest źle, jeżeli posługujemy się poprawną polszczyzną tak jak nas nauczyli rodzice czy nauczyciele…czy wg Pana Warszawiak jest kimś lepszym niż Warszawianin? Bo ja akurat nie rozumiem, mimo że jestem Warszawianką albo jak pan woli Warszawiaczką….
 
Leszek Rzeczywiście widzę, że Pani tego nie rozumie. A ja Pani powiem tak – rodzina mojej mamy „od zawsze” mieszkała w Warszawie z krótką przerwą podczas I wojny światowej, gdy z powodu głodu panującego w mieście musiała się schronić u kuzynów dzierżawiących majątek pod Radomiem. Za to mój ojciec trafił do Warszawy jako młody chłopak na początku lat 20-tych XX wieku. Przed wojną ktoś, kto trafiał do Warszawy, wtapiał się w to miasto, przyjmował jego zwyczaje, jego język… Właśnie wtapiał się. Stąd w moim domu zawsze był Warszawiak (a nie Warszawianin, choć krakowska szkoła językowa zwyciężyła jeszcze przed wojną), u mnie w domu zawsze był pl. Bankowy (a nie pl. Dzieżyńskiego), zawsze było Leszno (a nie al. Świerczewskiego)…

 

Tymczasem nowy ustrój, jaki zapanował po wojnie, wszystko tworzył na gruzach starego. Symbolem takiego wrzodu na tkance miasta stał się PKiN – to było obce ciało wyrosłe w samym środku miasta. Ci którzy czuli się Warszawiakami, nie zadzierali głowy w zachwycie – zachwyt pojawiał się jedynie wśród Warszawian, którzy chcieli tworzyć całkiem nowe miasto na gruzach starego.

Cały dialog toczył się w takich typowych klimatach warszawskich (Warszawiacy są przywiązani do tego określenia), ale pointa jest bardziej ogólna, bo to znamienne dla naszych czasów (a odziedziczone po PRL-u), że dziś się nie równa do tych, do których się wchodzi, lecz przyjmuje się, że wszystko wolno. To jest ta tajemnica, dla której wokół nas jest tyle chamstwa – w tym w życiu publicznym.