Lęki (2)

Gdy pisałem „Listy..” byłem przekonany, że wszyscy ludzie wierzący, wszyscy, których wiara jest głęboka, patrzą na miłość tak samo, jak ja (a dokładniej, że ja tak jak wszyscy). Później, gdy co chwilę spotykałem się ze stwierdzeniem, że zakochanie nie ma absolutnie nic wspólnego z miłością (a w każdym razie z chrześcijańskim rozumieniem miłości) i do tego zakochania nie ma co mieszać Boga, to już tylko Michel Quist był dla mnie ostoją – uważałem, że przynajmniej jest nas dwóch, tak samo myślących (tzn. że gdy mówimy o miłości, musimy zauważać, że obejmuje ona całego człowieka i że jedynym źródłem miłości jest Bóg). I co wtedy zrobił ks. Malacki, który wówczas był Rektorem Centralnego Ośrodka DA w św. Annie? – sprowadził do Polski Michela Quista, bym osobiście mógł zadać mu to pytanie.

W dniu, w którym spotkanie odbywało się w św. Annie, zabrakło mi odwagi, by je zadać (ksiądz prowadzący spotkanie po długim, a nudnym pytaniu jakiejś osoby starszej, poprosił, by pytania zadawali studenci, a ja wówczas studentem już nie byłem – zawróciłem więc do ławki). Dopiero następnego dnia pojechałem do jezuitów do duszpasterstwa akademickiego na Rakowieckiej i to pytanie zadałem.

Michel Quist wyraźnie czekał na nie (uśmiechnął się, gdy je usłyszał) i odpowiedział, że jego zdaniem tak nie jest. Że gdyby tak było, to oznaczałoby, iż Bóg traktuje nas jak marionetki, a tymczasem wszystko, co wobec nas robi, robi w pełnym poszanowaniu naszej wolności.

Gdybym to pytanie zadał dzień wcześniej, schowałbym się w swojej skorupie – tak się jednak nie stało, bo na ten dzień akurat przypadał ten sam fragment Ewangelii, który inspirował list na zakończenie „Listów..”, a przez to uznałem, że to był dla mnie znak, by się nie wycofywać ze swojego spojrzenia.

Jaka była moja argumentacja?

Że to właśnie jest nasze szczęście, iż za naszymi uczuciami stoi Bóg – gdyby stał ktokolwiek inny, to dopiero bylibyśmy marionetkami, a tak nimi nie jesteśmy, bo On szanuje naszą wolę.