(1)

Po kompletnej porażce poprzedniego cyklu, nie spodziewajcie się już po mnie niczego. Nie mam co dawać. Kiedyś prowadząc pewne zajęcia harcerskie usłyszałem, że po dwudziestce żyje się już tylko wspomnieniami; teraz wiem, że wspomnieniami zaczyna się żyć, gdy nie ma się już nic do dania. A to, kiedy przestaje się mieć, to różnie bywa (no ale umówmy się, że dwudziestolatków ten problem jednak nie dotyczy). Innymi słowy na moim blogu nie będzie już dziś, a jedynie wczoraj; będę pisać tylko po to, by nie zwariować. Już wiem, że nikogo nie doprowadzę do Boga, nikomu nie pomogę w jego nauce miłości – dziś to nie jest możliwe (mam jednak nadzieję, że „Listom..” to się udawało). Ale mimo wszystko może to pisanie będzie miało jakiś sens również dla was? – przynajmniej, jako przestroga.

 

1.

 

List 13 zaczynał się tak:

      Opisałem wszystko, co we mnie ładne (a w każdym razie co ja uważam za ładne). Nie wiem, czy tobie było to potrzebne. Być   może   nie.   Być   może   nazywasz  mnie   teraz   dewotem. Trudno.   Zdarza   się       w   najlepszej   rodzinie   (z   francuskim   i fortepianem). Ale to nieważne. Najbardziej boję   się, że to moje pisanie  zamiast  ciebie przybliżać do Boga, mogło od Niego oddalać. Bo to nie wystarczy pisać nabożne listy o miłości, by nieść ze sobą miłość i Boga.

      Nadal pragnę   dawać siebie, ale już nie mam co dawać. Bo tylko ta moja wiara, być może naiwna, ale szczera, autentyczna i   nie   wyczytana   z   książek,   a   tylko   później   potwierdzona lekturami, i to moje spojrzenie na miłość, tak ściśle związane z Bogiem,   tylko   to  jest   we  mnie   ładne.  Reszta  jest   szara   i nieciekawa.

Dokładnie ta sama myśl zawarta jest w tym stwierdzeniu, że to moje pisanie o Bogu i miłości, jakie było tu na blogu, to jedyny talent (w znaczeniu ewangelicznym, bo nie w potocznym), jakim Bóg mnie obdarzył – póki w to wierzyłem, często to zdanie powtarzałem.

Dalej pisałem:

      I  nie   przeceniam   tego,   co   ci   dałem.   Bo   teoria   może troszeczkę      pomóc,   ale   miłości   człowiek   uczy   się        samym życiem. I każdy chłop, który jest   chłopem,  choćby był tylko efemerydą w  twoim  życiu,  dał  ci więcej, niż ja  tym  swoim pisaniem. Rzecz nie w tym, by ładnie pisać o miłości, lecz by ładnie kochać.

Innymi słowy nigdy nie mówiłem Patrzcie, jaki jestem genialny; ile ode mnie dostajecie. Jedyne, co mówiłem, to Pomagam wam zrozumieć życie, pomagam ustawić wasze myśli we właściwym porządku. To nie jest zbyt dużo, bo realni ludzie, którzy pojawiają się w waszym życiu, dają wam znacznie więcej, niż ja swoim pisaniem, ale bierzcie – chcę przynajmniej na tyle być przydatny.

Dużo nie dawałem; wierzyłem jednak, że przynajmniej te trochę. I zaczęło mi się wydawać, że rzeczywiście jest kilka osób, którym te moje myśli się przydają; zacząłem odzyskiwać wiarę w to, że mam co dawać (ostatnio mocno nadszarpniętą). Zakładając przed rokiem bloga, tej wiary nie miałem – sięgnąłem do tekstu sprzed dwudziestu lat! Wydawało mi się później, że Pan tak wszystkim pokierował m.in. po to, bym odzyskał wiarę w to, że mam co dawać (a nie tylko ze względu na sam tekst – gdyby chodziło o sam tekst, to mógł pokierować adresatką „Listów..”; zanim założyłem bloga przez co najmniej rok szukałem, czy „Listów..” nie ma w sieci).