Spowiedź 3

    Zaczynam odżywać – jeszcze nie wiem, jak to wszystko się potoczy, ale przynajmniej wiem, że odżywam. I jestem pewien, że zawdzięczam to nawet nie temu, co mi napisaliście (choć oczywiście za to serdecznie dziękuję), ile waszej modlitwie. Nade wszystko czułem tu modlitwę Paulinki; nie przyjąłem tej modlitwy, odrzuciłem, bo nie wierzyłem w swoje odczuwanie (Nie, to niemożliwe, żebym mógł prawdziwie odczuwać – i wszystko zniknęło), ale dziś myślę, że się wcale nie myliłem. Może zresztą cała historia była nade wszystko po to, by to Paulinka uwierzyła, jak bardzo jest miła Bogu, skoro jej modlitwa ma tak szaloną moc!
    Moherku, jeśli chodzi o samo zdarzenie, to nie było tak, jak myślisz, że rozum nakazywał Idź, a ja się zaparłem, by nie iść. Jest dokładnie tak, jak pisała Basia „Nikt z nas nie jest godny przyjąć Jezusa w komunii św. NIKT.”; ja również jestem niegodny (raz bardziej, innym razem mniej – ale zawsze niegodny), więc czekam, aż Pan mnie zawoła po imieniu. I gdy wzywa, czuję się szczęśliwy, że tak uczynił. I dobrze wiem, że to nie z powodu jakiś zasług, lecz po to, by mnie wzmocnić, bym już zupełnie nie upadł. A więc widzisz Moherku, jestem podobny do Ciebie – Ty, gdy rozum zgłasza Ci wątpliwości, oddajesz wszystko Chrystusowi, by On wywołał w Tobie niepokój; ja za każdym razem proszę, by mnie wezwał i czekam na wezwanie. A więc oboje uznajemy prymat relacji osobowej w stosunku do własnego rozumu.
    Zarzut spowiednika, że to daje pole do nadużyć, jest jednak nie do odparcia. Relacja osobowa z Jezusem jest czymś nieuchwytnym, nie podlegającym weryfikacji, wreszcie nie dającym się opisać… Osąd rozumu wydaje się być pewniejszy. Ale może właśnie to, co przeżyłem już po spowiedzi, miało pokazać, ile może być wart taki osąd rozumu? Wbrew pozorom granica między grzechem ciężkim, a lekkim nie jest wcale tak ostra, jak by się mogło wydawać. I nie tak łatwo jest rozstrzygać rozumowi na ile jakieś zachowanie jest w pełni świadome i dobrowolne (to są warunki grzechu ciężkiego), a na ile ma charakter kompulsywny.
    Proszę się jednak mi nie dziwić, że tak całkowicie zwątpiłem – przecież ja nie mam nic, oprócz swojej wiary; jestem totalnym nieudacznikiem. Jak spowiednik mi mówi, że moja relacja z Bogiem jest fałszywa, to już mi nic nie zostaje. To, że adresatka „Listów..” nigdy mi nie powiedziała, iż pisząc listy ją skrzywdziłem (między nami nie było jakichkolwiek innych kontaktów, więc w inny sposób nie mogłem jej skrzywdzić), nie zmienia faktu, że traktuje mnie tak, jakbym ją skrzywdził. Czy więc rzeczywiście z Bożego natchnienia je pisałem? Czy rzeczywiście wypełnianiałem wolę Bożą? To są te same odczucia… To jest niemożliwe, bym w jednej sprawie odnajdował Pana, a w innej siebie samego. Jeśli odnajduję siebie, to i w jednym i w drugim. Nie zostaje mi nic.
    Pytanie jednak, czy teraz, gdy zaczynam z tego wychodzić, gdy powraca do mnie wiara, że jednak jestem narzędziem w rękach Boga, to czy to On sprawił, czy też ja na nowo to sobie wmawiam, bo nie sposób żyć, nie mając zupełnie niczego?