herbertowo

Tak jakoś herbertowo się ostatnio zrobiło na moim blogu. Bo to Zapasiewicz herbertowo się kojarzy, bo Krysia… Dziś snuć będę inne wspomnienie herbertowe. Otóż w okresie licealnym rozkochałem się w Kazimierzu Dolnym – każde wakacje tam spędzałem. Miłość ta przetrwała do czasów studenckich – nie było roku, by mnie tam nie było. Jedyna różnica polegała na tym, że nie jeździłem już z mamą do państwa Kiljańskich, u których zawsze się zatrzymywaliśmy, lecz sam (lub z grupą znajomych), mieszkając byle gdzie (jedna rzecz była stała i niezmienna – obiady u sióstr; może jeszcze kiedyś o tym napiszę).

Historia, którą chcę opowiedzieć, miała miejsce w czasie, w którym nikt ze mną do Kazimierza nie pojechał – sam jeden wynajmowałem połowę domku kempingowego. Po kilku dniach do drugej połowy wprowadziły się dwie studentki polonistyki.
Obie rozkochane w doc. Bohdanie Urbankowskim (był w tym czasie w Kazimierzu i ich ochy i achy co chwilę do mnie dolatywały), a pod jego wpływem zauroczone poezją Jarosława Iwaszkiewicza; moja poetycka miłość, tj. Zbigniew Herbert był im zupełnie nieznany – nawet nie znały tego nazwiska (przypominam, że istniał zapis w cenzurze na jego nazwisko). Oczywiście zapis w cenzurze nieco je tłumaczy, ale tylko nieco – jak to możliwe, by student politechniki znał jego twórczość, a one, studentki polonistyki, nie? I to dziewczyny rozkochane w doc. Urbankowskim, dzisiejszym piewcy Herberta. Iwaszkiewicza znały, a Herberta nie…