Lechu

Przyznam, że cały czas wierzyłem, że współpraca Lecha Wałęsy, nigdy nie była prawdziwą współpracą, że owszem UB-ecja go złamała (a tylko ten, kto nigdy nie miał do czynienia z SB może to komuś wyrzucać), ale nigdy nikomu nie zaszkodził. A z kolei już od czasów „Solidarności” niewątpliwie był wrogiem numer jeden UB-ecji i mimo wielu nacisków (choćby w Arłamowie), pozostawał niezłomny.
Natomiast nigdy nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego się do tego nie przyznał (ściślej raz powiedział, ale natychmiast temu zaprzeczył). Gdyby szczerze opowiedział, jak to było, nikt by już o tym nie pamiętał…
Jeszcze w czasach wiosny „Solidarności” miałem okazję słuchać opowieści Anny Walentynowicz o tym, jak wyglądał strajk – wiedziałem więc, że nie jest aż tak wielkim bohaterem, za jakiego chciał uchodzić – niewiele brakowało, a strajk skończyłby się klęską (Lechu strajk już zakończył i gdyby nie pani Anna, wszyscy by się rozeszli). Ale jednak generalnie, jak sądzę, był człowiekiem zawierzenia. Ta tak wyśmiewana Matka Boska w klapie nie była wcale jedynie dla ozdoby i nie raz podziwiałem go za jego decyzje (choćby w sprawie bydgoskiej – choć wtedy popierałem stanowisko Andrzeja Gwiazdy).
Paradoksalnie był to człowiek tak pełen wad, że obiektywnie do takiej roli, jaką odegrał, kompletnie się nie nadawał. Ale z drugiej strony przez to, że był człowiekiem zawierzenia, był jednak człowiekiem niezastąpionym (właśnie Andrzej Gwiazda od samego początku był tym, który do mnie najpełniej przemawiał, ale z perspektywy patrząc wiem, że nie wypełniłby tej roli tak dobrze, jak Lech Wałęsa).
Przyznam, że nie czytałem książki Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka „SB a Lech Wałęsa”, a więc nawet nie wiedziałem, że dokumenty wskazują, iż ta współpraca, to jednak coś więcej, niż samo podpisanie deklaracji. Ujawnienie oryginałów dokumentów wyniesionych z archiwum przez gen. Kiszczaka, nie pozostawia najmniejszych złudzeń, że tak było (choć jeszcze upłynie sporo czasu, gdy np. powstanie pełna lista tych, na których Bolek donosił).
Bardzo to przykre, że tak wielki człowiek miał w swoim życiu okres niegodziwego postępowania, którego niczym usprawiedliwić się nie da.
Ale jeszcze bardziej przykre jest to, co Lechu robił, gdy był prezydentem, aby prawda o tamtym okresie nie została ujawniona. Bo choć samego donoszenia niczym nie da się usprawiedliwić, to przynajmniej można je zrozumieć. Tymczasem tego mataczenia, niszczenia dokumentów, a także niszczenia ludzi, którzy odkrywają prawdę, nawet zrozumieć się nie da.
Nie da się, chyba że dopuści się do siebie myśl, że Lechu przestał już być człowiekiem zawierzenia – być może uwierzył w swoją wielkość, być może uwierzył, że to wyłącznie dzięki niemu odmieniły się losy tej części świata i priorytetem dla niego stało się to, by wszyscy w tę wielkość wierzyli. Człowiek zawierzenia nie musi budować swojej legendy, bo wie, że wszystko zostało mu dane. Wie także, że jeśli dopuścił się jakiejś niegodziwości, to musi się czuć za to odpowiedzialny. Ale wie również, że skoro Bóg dopuścił do tego zła, to tylko po to, by z niego wyprowadzić jeszcze większe dobro – być może gdyby Lech Wałęsa nie miał za sobą tego doświadczenia zdrady, nie byłoby go stać na taką odporność wtedy, gdy był w Arłamowie? (a nie muszę dodawać, czym by to się skończyło, gdyby Lechu się wtedy załamał)
Jeśli jednak Lechu uwierzył w swoją wielkość, jeśli przestał być człowiekiem zawierzenia, to jego zachowanie staje się zrozumiałe – zrozumiałe staje się, dlaczego umniejszał rolę takich ludzi, jak Anna Walentynowicz i Andrzej Gwiazda, dlaczego cały czas zaprzecza, by kiedykolwiek współpracował z bezpieką, dlaczego niszczył dowody tej współpracy i dlaczego niszczył ludzi, którzy tę prawdę ujawniali…
Wielka szkoda. To boli takich ludzi, jak ja…