Bolek

Przyznam, że miałem nadzieję na nieco większy oddźwięk poprzedniej notki; sądziłem więc, że już w dyskusji uda mi się wyraźnie przedstawić swoje stanowisko w dwóch powiązanych pytaniach.
Po pierwsze, czy Lechu przeskakując płot stoczni, robił to na polecenie bezpieki? I po drugie jeśli tak, to czy jego przewodzenie strajkowi, a następnie związkowi, było działaniem agenta?
 
Z tym pierwszym problem jest taki, że trudno znaleźć ten płot, przez który Lechu skakał. Wg relacji Anny Walentynowicz (ale znacznie późniejszej, niż ta, o której wspominałem w poprzedniej notce), Lechu został przywieziony motorówką na teren stoczni. Póki co nie ma jednak żadnych dokumentów, które by to potwierdzały. Ponieważ jednak Anna Walentynowicz jest osobą absolutnie kryształową, więc musimy być gotowi na to, że i to się kiedyś potwierdzi (pamiętajmy jednak, że nie wolno nam dziś tak twierdzić – oczywiście nam, a nie tym, którzy byli najbliższymi współpracownikami Lecha). Zwróćmy przy tym uwagę, że nawet, jeśli to admirał Romuald Waga kutrem Marynarki Wojennej dowiózł Lecha do stoczni (o czym świadczy jeszcze inna relacja), co by dobrze wyjaśniało, dlaczego Lechu tak szybko ogłosił koniec strajku, to jednak po uratowaniu strajku przez Annę Walentynowicz, doprowadził go do końca. Można powiedzieć wręcz, że to Anna Walentynowicz stworzyła tego Lecha, jakiego pamiętamy z tamtego okresu. Lech Wałęsa był osobą niesamowicie charyzmatyczną – wszyscy byli nim zachwyceni, całkowicie mu ufali i wierzyli we wspólne zwycięstwo. Ale tę wiarę nade wszystko jemu ktoś musiał wszczepić, przywieziony motorówką jej nie miał – i zrobiła to Anna Walentynowicz. Lechu uwierzył, że ten strajk może doprowadzić do prawdziwych przemian. No i zwycięstwo rzeczywiście przyszło. Strona rządowa (Mieczysław Jagielski) nalegała na komunikaty pokazujące ile to postulatów zostało już uzgodnionych, ale dla Lecha było jasne, że póki nie zostanie uzgodniony postulat Wolnych Związków Zawodowych, to pozostałych 20 postulatów nie będzie miało żadnego znaczenia. Czy Lechu tak zdeterminowany w tej sprawie, był jeszcze agentem? Agentem był w tych pierwszych dniach – do decyzji o powrocie do domu, ale nie był już nim w tej drugiej fazie strajku! Nie tego oczekiwali od niego ci, którzy go tam wysłali.
(nota bene doskonale pamiętam atmosferę, jaka była wtedy w Gdańsku – przez cały strajk co tydzień tam byłem i tę atmosferę chłonąłem. Tego do końca życia nie da się zapomnieć).
 
Umówmy się przy tym, że przywódcy zwycięskiego strajku (i to takiemu, jakiemu przyglądał się cały świat), UB-ecja nie była już do niczego potrzebna. Ktoś w tej UB-ecji zaryzykował odgrzewając nieczynnego agenta do poprowadzenia strajku (wiedząc dobrze, że ten agent po kilku latach pracy zrobił się krnąbrny i trzeba było z niego zrezygnować), co w pierwszej chwili wydawało się strzałem w dziesiątkę (rzeczywiście bardzo szybko ogłosił koniec strajku), jednak w ostatecznym rozrachunku ten ktoś na tym się mocno przejechał.
 
Od tej chwili Lechu już nikogo nie słuchał. Paradoksalnie ta wielka wada Wałęsy stała się dla nas gwarancją (patrząc z dzisiejszej perspektywy), że nigdy podczas prowadzenia strajku, a następnie podczas prowadzenia związku, już nie wrócił do roli agenta (jeśli nawet wcześniej ją pełnił).
A był przy tym Lechu człowiekiem zawierzenia – nie słuchał nikogo z ludzi, ale jednak podejmował właściwe decyzje. Tak, jak wspominałem wcześniej, do mnie osobiście najmocniej przemawiał Andrzej Gwiazda i wówczas we wszystkich konfliktowych sprawach słuszność przyznawałem Gwieździe; jednak z dzisiejszej perspektywy patrząc, uważam, że to wielkie szczęście, iż na czele związku stał Lechu. Oczywiście to nie tak, by nie było „Solidarności”, gdyby nie było Lecha Wałęsy – byłaby, choć być może nie była tak masowa. Obawiam się bowiem, że Andrzej Gwiazda nie pociągnąłby za sobą tak masowo robotników, jak pociągnął Lechu. Lechu pociągnął, bo Lechu był „swój”, Lechu potrafił wszystkich porwać swoimi wystąpieniami (byle nie czytał ich z kartki) – Andrzej Gwiazda nie miał tej charyzmy.
 
 
* * *
 
Przypomniałem to wszystko, bo dziś już o tym zapominamy – a to tak właśnie było. W połowie lat 80-tych (jeszcze na grubo przed Okrągłym Stołem) Marcin Przybyłowicz (późniejszy wiceprzewodniczacy PC) podpytywał mnie, czy wg mnie jest jeszcze sens stawiać na Lecha Wałęsę. Odpowiedziałem, że jak najbardziej, że jest on legendą i nikt tej legendy nie zastąpi. Sam co prawda kilka lat później głosowałem na Mazowieckiego (na Lecha dopiero w drugiej turze, gdy Mazowiecki w wyborach przepadł), ale wtedy właśnie zapleczem dla Wałęsy było PC (w czym sam miałem jakiś udział). Zresztą, choć w pierwszej turze głosowałem inaczej, to i dla mnie moim prezydentem był Prezydent Wałęsa (to dopiero dziś jest tak, że nie szanuje się prezydenta z innego obozu politycznego, niż własny).
Niestety na tej prezydenturze zaciążyło to, że Lechu niczego w odpowiednim momencie nie ujawnił, nie przeprosił tych, których skrzywdził, nie wynagrodził krzywd, do których doprowadził. Do dziś zadajemy sobie pytanie, skąd np. pomysł NATO BIS, czy jakieś JOINT VENTURE z Rosjanami opuszczającymi Polskę (szczęście i jedno, i drugie pozostało na etapie pomysłów), dlaczego Lechu skonfliktował się ze wszystkimi, a otoczył generałami, dlaczego jego najbliższym współpracownikiem był Mieczysław Wachowski?
Czy aby przypadkiem nie było tak, że ten grzech współpracy dopiero teraz zaczął się poważnie na nim odbijać?
Zbyszek Bujak powiedział tak:
Nigdy nie mieliśmy wątpliwości, co do współpracy Lecha Wałęsy z SB. Wiedzieliśmy, że do 1976 roku była. Chyba wszyscy wiedzieli o tym od lat. Ja wiedziałem od początku roku 80., jeszcze przed sierpniowym strajkiem. Mieliśmy żelazną zasadę – najwyższe zaufanie mają nie ci, którzy nie mieli nic wspólnego z SB, ale ci, którzy współpracę zerwali. Mając świadomość, że Wałęsa zerwał taką współpracę, wiedzieliśmy, że on jest już zaszczepiony na ich metody działania.
I myślę, że zarówno druga faza strajku, jak i cały okres wiosny „Solidarności” jest najlepszym dowodem prawdziwości tych słów. Problem zaczął się dopiero wtedy, gdy już tej bezpieki nie było – bo dopiero wtedy mogły się zacząć prawdziwe szantaże – i tych, którzy do swoich szaf poprzenosili różne akta, i tych, którzy niekoniecznie w naszym kraju dostali je na mikrofilmach. Stawką stała się legenda, a to byłaby dla Lecha cena za wysoka. Gdyby sam publicznie wszystko wcześniej ujawnił, nie byłoby szantaży, bo nie byłoby czym szantażować – legenda byłaby zachowana – a tak, tylko problemy.