STACJA VII – DRUGI UPADEK PANA JEZUSA

 

 

Ten pierwszy upadek, to jeszcze nie upadek – to ugięły się kolana na widok tej, dla której Jezu byłeś całym życiem. Kolana Ci się ugięły i już nie byłeś w stanie ich wyprostować.
Ale w końcu i sam ciężar dźwiganej belki też dał znać o sobie – zaczynało Ci brakować sił, by nieść go dalej. Pomagał Ci Szymon, na Ciebie spadała tylko część tego ciężaru, ale i to już było za dużo. Upadłeś. Nie miał kto Ciebie podtrzymać – Szymon przejął cały ciężar belki, a i tak upadłeś.

Lekceważymy nasze upadki, mówimy Nic się nie stało, to był tylko przypadek, to o niczym nie świadczy – a już na pewno nie o tym, by miało mi sił brakować, a tymczasem brakuje.

A może paradoksalnie po to by wstać, pierwszym krokiem jest stanąć w prawdzie i powiedzieć sobie Brak mi sił…? Jezu, spraw bym umiał spojrzeć w prawdzie o sobie. Bym nie wynajdował różnych wymówek, pretekstów – wszystkiego, co ułatwia mi fałszowanie obrazu.

STACJA VI – WERONIKA OCIERA TWARZ PANU JEZUSOWI

 

Vera (łac.: prawdziwy) eicon (gr.: obraz) – nie znamy imienia kobiety, która otarła twarz Jezusowi. Ba, nie wiemy nawet, czy takie zdarzenie miało miejsce (żaden opis ewangeliczny męki Jezusa o tym nie wspomina). Pozostała jednak chusta, o której mówiło się, że zawiera prawdziwy obraz Jezusa. Chusta była przechowywana w Konstantynopolu, aż w obliczu zagrożenia w 705 roku została przekazana do Watykanu, do bazyliki św. Piotra. To wtedy zaczęto ją nazywać Chustą Weroniki (Od 1638 roku Chusta jest przechowywana i wystawiana w kapucyńskim kościele Sanctuario di Volto Santo w obustronnie oszklonej monstrancji; obraz jest przezroczysty).
Tkaniną, na której zostało utrwalone prawdziwe oblicze Jezusa, jest bisior, zwany także morskim jedwabiem, jako że utkany jest z nici, jakie wytwarzają niektóre małże (głównie morskie). Bisior charakteryzuje się m.in. tym, że nie da się na nim malować – a jednak na Chuście Weroniki utrwaliło się oblicze naszego Pana i to dokładnie takie samo (taki sam układ ran i proporcji twarzy), co na Całunie Turyńskim. Jedyna różnica w wizerunku dotyczy tego, że na Chuście Weroniki oczy są otwarte.
Nie ma w opisach męki Jezusa Chrystusa żadnej wzmianki o kobiecie ocierającej Mu twarz, ale jest dowód materialny tego faktu.

A więc wiemy, że rzeczywiście była kobieta (i to bardzo bogata, bo bisor był wyjątkowo drogim materiałem), która w geście miłosierdzia zdjęła swoją chustę i otarła nią twarz Jezusowi. Pamiętajmy przy tym, że kontakt z krwią (a twarz Jezusa była zakrwawiona) sprawiał, że ta kobieta stawała się nieczystą – a to wszystko tuż przed świętem Paschy. Stawała się nieczystą na czas świąt! Nam to trudno zrozumieć, ale Weronika przez ten gest stawała się na czas świąt wykluczona ze swojego środowiska.
Czy można sobie wyobrazić większą gotowość do poświęcenia dla bogobojnej Żydówki?


Jezu spraw, by i mnie wzorem Weroniki było stać na to, by powiedzieć coś, coś uczynić, wbrew własnemu otoczeniu. Bym zawsze był gotowy na to, aby zostać wykluczonym ze swojego środowiska w imię prostego gestu, który co prawda nie zmieni czyjegoś losu, ale który na chwilę przyniesie ulgę…

STACJA V – SZYMON Z CYRENY POMAGA DŹWIGAĆ KRZYŻ JEZUSOWI

 

 

Szymon z Cyreny nie był jakimś gapiem, szukającym taniej sensacji – po całym dniu pracy wracał z pola (por. Mk 15, 21 oraz Łk 23, 26). Utrudzony. A to jego przymusili. Nie tych, dla których ukrzyżowanie to rodzaj rozrywki, lecz jego, który wracał utrudzony.
Dlaczego jego?
Pewnie dlatego, że był obcy*, pewnie wyróżniał się wyglądem…
Jawna niesprawiedliwość.

Pamiętaj o tym, gdy i ciebie spotka niesprawiedliwość – nigdy nie wiesz, czy ta niesprawiedliwość, która ciebie spotyka, nie okaże się najważniejszym wydarzeniem w twoim życiu?

Jezu pomóż mi, bym w tych wszystkich wydarzeniach ze swego życia, których nie rozumiem, których nie potrafię przyjąć, przeciw którym się buntuję, umiał dostrzec Twój zamysł, Twoją miłość – bym umiał zauważyć, że to przecież jest Twoja droga, którą Ty dla mnie wybrałeś ze swej miłości…

*) Cyrena, to miasto w północnej Libii (jakieś 200 km na zachód od lepiej nam znanego Tobruku). Cyrenę od Jerozolimy dzielił dystans przeszło 1300 kilometrów.

STACJA IV – PAN JEZUS SPOTYKA MATKĘ SWOJĄ

STACJA III – PAN JEZUS PO RAZ PIERWSZY UPADA i STACJA IV – PAN JEZUS SPOTYKA MATKĘ SWOJĄ, to dwie odrębne stacje, ale zastanówmy się, czy aby przypadkiem oba te zdarzenia nie nachodzą na siebie?
Spróbujmy to sobie wyobrazić – Jezus idzie na swoją śmierć i to śmierć hańbiącą. Doskonale rozumie, że ta śmierć, to cena jaką On musi zapłacić za nasze zbawienie. Ponieważ On to wie, to Jemu jest łatwiej. Jednak łatwiej nie znaczy wcale łatwo – sam przecież prosił Ojca:
Abba, Ojcze, dla Ciebie wszystko jest możliwe, zabierz ten kielich ode Mnie. Lecz nie to, co Ja chcę, ale to, co Ty [niech się stanie]. (Mk 14,36)

Gdy już mamy ten obraz przed sobą, uświadommy sobie, że w takich to okolicznościach Jezus z daleka dostrzega swoją Matkę. Tę jedną jedyną, co Go sobie nie wybrała gotowego, zupełnego. On był dla niej wszystkim – owocem jej żywota, a zarazem wypełnieniem jej losu.
Maryja nie rozumiała tego, co się dzieje – bo nikt z ludzi nie miał szans, by zrozumieć (nawet Ona). Dla Niej był to koniec jej nadziei – była taka dumna ze swojego Syna, a tu wszystko legło w gruzach…

Jezus miał świadomość tego, jak to wszystko widzi Jego Matka. Gdy więc Ją ujrzał, ugięły Mu się kolana.

To była prawdziwa przyczyna upadku. Te dwa zdarzenia nachodziły na siebie.

Tak drobny epizod, a tyle mówi o tym, jak to jest, gdy prawdziwie kogoś się kocha… Można nawet zbawiać świat, ale gdy się widzi ból tej, którą się kocha, to kolana same się uginają.

Jezu, spraw proszę, by moja miłość nie różniła się od Twojej, by inni w tej mojej miłości dostrzegali to, jak Ty do nich przychodzisz…

STACJA III – PAN JEZUS PO RAZ PIERWSZY UPADA

Belka pionowa była już na miejscu, Ty niosłeś tylko tę poziomą – ale skoro tamta mogła już tam być, to mogła również i ta. Pomysł, by skazaniec niósł krzyż na swoich ramionach na miejsce kaźni, służył temu, by upokorzyć skazanego. Wiadomo było przecież z góry, że skazany prędzej, czy później upadnie na swej drodze. Ten ciężar obiektywnie przekraczał możliwości każdego skazanego (szczególnie, jeśli skazany był poddany wcześniej dodatkowej karze chłosty) – skoro dla dzisiejszych budowlańców kilka kroków z takim ciężarem, to za dużo, to co dopiero cała droga od pałacu Piłata na Golgotę (500 m).

Upadłeś więc w końcu – ku upokorzeniu swemu i radości gawiedzi.

Ewangelie co prawda nic nie wspominają o Twoim upadku – nie ma jednak najmniejszych wątpliwości, że tak właśnie było. Czy jednak rzeczywiście byli tacy, którzy się z Ciebie naigrywali, że co to za król, który sam nosi ciężary, a potem pod nimi upada? – tego nikt nie wie. Jednak wyjątkowo łatwo przychodzi nam wyobrażenie tej sytuacji – to było wpisane w ten scenariusz.

Jednak to, co naprawdę ważne Jezu, to to, że powstałeś!

W scenariuszu szatana, jaki on dla nas pisze, są same nasze upadki. Ten scenariusz nigdy się nie spełni, o ile tylko w odpowiednim momencie potrafimy zwrócić się do Ciebie. Najczęściej jednak jesteśmy przekonani, że sami damy sobie radę – jesteśmy zadufani w sobie, a z tego cieszy się tylko szatan – przez to upadamy.

Jezu, Ty pokazałeś nam, że zawsze można powstać – wspieraj mnie proszę, gdy i ja próbuję tego dokonać.

STACJA II – PAN JEZUS BIERZE KRZYŻ NA SWOJE RAMIONA

Pan Jezus nie niósł całego krzyża tylko jego poprzeczną belkę. Jej długość wynosiła 200 cm przekrój 20 na 30 cm mogła ważyć około 55-60 kg.


Gdy to przeczytałem, pomyślałem sobie, że te rozważania powinienem zilustrować workiem cementu – typowy worek 50 kg. Właśnie takie wrzucałem do betoniarki, gdy kręciłem beton na fundamenty, a później na pierwsze stropy. Okazuje się jednak, że dziś już nie ma takich worków – robi się albo 25 kilogramowe, albo jeszcze mniejsze – 20 kilogramowe. Współczesnym budowlańcom nie chciało się dźwigać nawet kilku kroków 50 kilogramów, więc dziś na ciężar krzyża składają się dwa, a nawet trzy worki cementu (zależy które się wybierze). Taki ciężar Jezus niósł pół kilometra. No i niósł, a przecież chwilę wcześniej został skatowany poprzez karę chłosty.

Nie lubimy dźwigać ciężarów, nie lubią nawet ci, w których zawodzie takie dźwiganie jest wpisane, jako atrybut tego zawodu. Chętnie przerzucamy ciężar na innych, albo udajemy, że nas to nie dotyczy…

Tymczasem Ty Jezu wziąłeś krzyż i go niosłeś. Wiedziałeś, że Ojciec Twój nie dopuścił by do tego, byś miał dźwigać coś, czego nie dasz rady udźwignąć – obiektywnie przekraczał on Twoje siły, ale skoro Ojciec do tej sytuacji dopuścił, to wiedziałeś, że dał Ci moc, byś ten ciężar mógł dźwigać.

Jezu spraw, bym i ja tak potrafił ufać Twemu Ojcu, jak Ty zawsze Mu ufałeś. Spraw bym nigdy się nie buntował przeciw ciężarom, które wydają mi się nie do udźwignięcia. Spraw, bym za Twoim pośrednictwem zawsze potrafił odnaleźć moc potrzebną na drodze, którą Ojciec mi wyznaczył.

STACJA I – PAN JEZUS NA ŚMIERĆ SKAZANY



Mówi się, że każdy facet, to mechanik – każdy najlepiej zna się na swoim samochodzie.
Ale to nic przy tym, że każdy jest lekarzem – na tym znają się wszyscy.
Jednak to jeszcze nic przy tym, że każdy jest sędzią – to nie tylko, że każdy się zna – każdy co chwila wydaje jakiś wyrok!

Ktoś zajechał drogę – Kretyn! Zachował nie tak – A to ździra! Załatwił coś nie tak – A to gamoń!
I tak na okrągło – 24 godziny na dobę.
Niepotrzebne nam jest jakiekolwiek rozeznanie spraw (nie tylko takie, jakie może mieć tylko Bóg), by ferować wyrok ostateczny i nieodwołalny.
Ba, wystarczy, że ktoś nami zmanipuluje, byśmy ten wyrok wydali ostatecznie i nieodwołanie! (ileż to osób chadza na tej zasadzie na różne demonstracje)

Tak też było 2000 lat temu – to kapłani podpuścili tłum, a ten krzyczał Na krzyż z Nim! (Mt 27, 22-23). Piłat, do którego kapłani przywiedli Jezusa, bo prawo rzymskie odebrało im prawo do wydawania wyroku śmierci (wyrok musiał zatwierdzić Namiestnik), nie widział winy – wydał jednak wyrok, bo bał się reakcji tłumu.

Jezu, wybacz mi, że ja również skłonny jestem, by ferować wyroki. Nie pozwalaj mi na to, chroń przed tym, bym pozwalał sobą manipulować i daj mi siłę, by przeciwstawiać się presji krzykliwej większości. Wspieraj mnie w tym, bym zawsze na wszystko patrzył Twoimi oczami.


Dialog u s. Małgorzaty

Znowu jest tak, że chcę tu przenieść swoje wypowiedzi z gościnnych występów – tym razem u s. Małgorzaty z notki Zaorany Bóg.

Leszek
20/02/2017 o 08:35

Pamiętam rozmowę z Jackiem Kuroniem. Pytał, czy często są u nas konflikty. Są, mówiłam. Jednak gdyby w takich warunkach zamknąć grupę posłów, to by się wzajemnie pozabijali. To były lata 90-te. Przyznał mi rację, śmiejąc się. No a teraz jest tylko gorzej – właśnie to środowisko, z którego sam się wywodzę, przeszło samo siebie. Antykaczyzm, totalna opozycja, to dokładnie to, co Siostra tu opisuje: Moda na dokopywanie, poniżanie, zaorywanie, uciecha z potknięć, radocha z upadku i wszechobecny pęd do szukania wroga. Bo wróg nie jest człowiekiem, nie jest bliźnim, wróg jest pozbawiony praw, wroga można niszczyć. Stary mechanizm, który ludzkość ćwiczy od zarania. Pozbawić drugiego człowieczeństwa, żeby dać sobie prawo do zniszczenia go. Z wrogiem nie trzeba się spotykać, rozmawiać. Wroga trzeba wyeliminować.

Siostra
21/02/2017 o 10:49

Leszku. Problem w tym, że widzimy jak nas obrażają, a nie jak obrażają „wroga”. „Jak Kali ukraść komuś krowa to być dobrze, a jeśli Kalemu ktoś ukraść krowa to być źle” Polityków nie zmienimy, ale możemy zmienić siebie i mieć świadomość procesu, który zachodzi w sposobie komunikowania się. Odpowiedź pozostaje zawsze ewangeliczna. Krótko-chrześcijanin nie może sobie pozwolić na to, co opisałam. Na zaorywanie Boga. Myślę, że się z tym zgadzasz. Pozdrawiam serdecznie

Leszek
Oczywiście, że się zgadzam. Ale właśnie to mnie najbardziej przeraża, jak to nie wróg, a nasi, obrażają wroga i to tak, jak wróg nigdy nie obrażał. Nie możemy się godzić na zaorywanie Boga. Ale to jest wielki paradoks, że przez lata pokazywałem, że prawdziwie, głęboko wierzących wbrew powszechnym schematom odnajduje się po naszej stronie (podawałem tu przykład Prezesa, który mówił, że on to nigdy nie musiał się nawracać – co właśnie świadczy o powierzchowności jego wiary i przeciwstawiałem tu takie osoby, jak HGW, czy Joannę Fabisiak). Ale jak się do tego przyłoży takie fakty, jak np. zwolnienie prof. Chazana, to nagle się okazuje, że wcale nie jest tak, jak przez lata to widziałem – przecież ten powierzchowny w swej wierze Prezes, ze zwykłej ludzkiej przyzwoitości nigdy by czegoś takiego nie zrobił.
Siostra
Jestem nieco starsza, więc pewnie wcześniej załapałam, że granica między przyzwoitością, a jej brakiem niekoniecznie jest trwała. Czasem świństwo robią ludzie, co do których mieliśmy pewność, że są prawi i odważni, a prawością i odwagą wykazują się nieoczekiwanie ludzie niezbyt kryształowi. W naszym osobistym życiu też zdarzają się nam wpadki i czyny „heroiczne”, czyli tak dobre, że sami byśmy tego o sobie podejrzewali. Generalnie, wracając do tematu tego wpisu, pogarda i obrażanie nie jest domeną jednych, chociaż można by się pokusić o statystyki. Ci, co mają władzę są odpowiedzialni za skutki swoich słów. Mam wrażenie, że doskonale zdają sobie sprawę z tego, co robią. To nie są lapsusy, to metoda. Lud ma igrzyska, bo lud lubi nawalanki. Stara rzymska metoda: wygrywa wybory ten, kto zapewni ludowi bardziej krwawe widowiska, a jeśli do tego wskaże sprawcę osobistych nieszczęść i niepowodzeń- jest wodzem. Historia pełna jest takich przykładów. Od Nerona po Hitlera, poprzez Stalina, Pol-Pota i wielu innych. Wystarczy zlikwidować wroga, a zabłyśnie światło jutrzenki i znikną kłopoty. Kilku panów już tą metodą doprowadziło do niewyobrażalnych katastrof. Pozostaje nie dać się wkręcić. Za żadną cenę. Czyli nie stracić Boga z serca.

X
A wiec jeśli „nasi” zgrzeszyli(grzeszą), jeśli okazali się ludźmi podłymi, jeśli gardzą”wrogiem, „obrażają go, zioną nienawiścią do niego(i to taką biologiczna, zwierzęcą)itd., to wtedy-nie mając wyjścia-powiemy, że, owszem, może i popełnili”świństwo”(a właściwie to-„świństewko”, przytrafiło im się), że-w tym jednym, konkretnym przypadku-okazali się”nieprzyzwoici, „(wiadomo-pewnych rzeczy nie wypada, a więc-wstyd), że mieli”wpadkę”(po raz pierwszy, a może drugi?, nic takiego, każdemu może się zdarzyć), albo że-o, to najlepsze:”POPEŁNILI NIEZRĘCZNOŚĆ!”
To po pierwsze, a po drugie:jeśli”nasi”nie rządzą, to wtedy mówimy, że ci, którzy są u władzy”są odpowiedzialni za skutki swoich słów!”Czyli:jeśli „nasi”(będący w opozycji)czasem powiedzą coś złego, jeśli kogoś obrażą, okażą pogardę, to wtedy powiemy:”To wina rządzących, bo oni”zaczęli, „oni pierwsi”dali przykład, „to ich”metoda itp…”
I-po trzecie:jeśli”nasi”nie rządzą, bo przegrali wybory, to nie powiemy, że przegrali zasłużenie, że źle rządzili, źle, bo nie potrafili, albo im się nie chciało, a powiemy:”Wróg wygrał wybory, bo okazał się chytry, przebiegły; zapewnił ludowi igrzyska, „krwawe widowiska!”
No dobrze, ale”nasi”nie rządzą, i nie wiadomo, kiedy znów będą rządzić?Cóż zatem robimy?
Nic?Patrzymy obojętnie…”na to, ci się dzieje?”
O nie!”Pomagamy”(w odebraniu władzy).
Jak?A na przykład tak, że przywołamy”wodza, „podamy przykład Hitlera, Stalina(„i wielu innych”), postraszymy „katastrofą”(„niewyobrażalnymi katastrofami”), trochę wykpimy, poośmieszamy(tylko bez przesaday, bo…”się pokapują”), będziemy przekonywać, że ci, którzy poparli naszych przeciwników, „dali się wkręcić, „że dali się nabrać(tylko nie wprost); pouczymy, jak się teraz…”wykręcić, „w jaki sposób…”nabrać niechęci”do…”nich…”
„Dopchniemy”to jeszcze”Bogiem”(bo przecież mamy Go”w sercu, „)
My Go mamy, na szczęście…
Ach, ileż tu człowiek może uzyskać wiedzy!Może brać i brać-pełnymi garściami…Czerpać do woli..
A ile nauki wynieść!
I jak się ubogacić!

Leszek
X-ie, Siostra postawiła bardzo ciekawą tezę i warto ją skonfrontować z faktami. Pamiętasz taki epizod jak POPiS? – były takie wybory, w których wszyscy wyborcy zarówno PO, jak i PiS, byli przekonani, że głosują na przyszłą koalicję tych dwóch partii. Ja wtedy zgodnie ze swoim rodowodem (w ostatnich dniach przed wprowadzeniem stanu wojennego wstąpiłem do Klubów Samorządnej Rzeczpospolitej – byłem właśnie kuroniowy, a nie maciarewiczowy, który zakładał w tym samym czasie Kluby Służby Niepodległości) głosowałem na PO, ale z pełną świadomością (i pragnieniem) powołania koalicji POPiS.
Ale wtedy stała się rzecz niebywała – wbrew prognozom wyborczym, to nie PO, lecz PiS wygrał te wybory. PO zgodnie z tymi prognozami jak najbardziej była skłonna rządzić w koalicji z PiS-em, ale gdy się okazało, że to PiS będzie rozdawał karty, to PO zaczęło stawiać takie warunki PiS-owi, o których z góry było wiadomo, że PiS nie będzie mógł przyjąć. PO uznało, że bardziej korzystne będzie dla niej wykreować PiS na wroga, niż wchodzić w koalicję w roli tej drugiej (a nie pierwszej) partii. Tu zadziałało to, o czym napisała Siostra – Stara rzymska metoda: wygrywa wybory ten, kto zapewni ludowi bardziej krwawe widowiska, a jeśli do tego wskaże sprawcę osobistych nieszczęść i niepowodzeń- jest wodzem.. Gdyby PO wówczas wygrało wybory, do POPiS-u by doszło; ponieważ jednak nie wygrało, to dla PO najważniejsze stało się to, by wygrać następne wybory – a do tego potrzebna była taka narracja, w której już się nie ukrywa swej niechęci do PiS-u, w której przy każdej okazji okazuje się swoją wyższość nad PiS-em. I od tej pory taka strategia w PO zaczęła obowiązywać (stąd np. zniknął ze sceny politycznej Jan Rokita, bo on nie zgadzał się z tą zmianą frontu). No i trzeba przyznać, że ta strategia okazała się bardzo skuteczna dla PO – przez dwie kadencje PO wygrywała (a cała strategia wyborcza sprowadzała się tylko do tego, że my jesteśmy anty-PiS-em).

Siostra
Jeśli fundamentem budowy jest „bycie przeciw” to budowa runie. Nie ma ani czasu ani energii na bycie „za” czyli pracę nad dniem dzisiejszym i przyszłością. Całą energię pochłania trzymanie się kursu „przeciw”, nawet jeśli druga strona robi rzeczy całkiem mądre lub wyraża rozsądne zdanie. Jeśli fundamentem jest „nienawiść do wroga”, to trzeba ustawicznie wyszukiwać wrogów, bo inaczej budowa runie. Jedyny trwały fundament to szukanie dobra wspólnego, ciężka praca nad łączeniem mimo różnic. Patrzenie w przyszłość. Nie widzę takiego trendu ani takiego lidera.

Leszek
Dokładnie tak. Tamte wybory, a ściślej postępowanie PO po wyborach, ukształtowało scenę polityczną w Polsce. To był ostatni moment, w którym było jeszcze możliwe patrzenie ponadpartyjne. PiS dostał wtedy niezłą lekcję – skutki tej lekcji widać do dziś (choćby taki, że dziś PiS nie zdecyduje się np. na poparcie jakiegokolwiek pomysłu Kukiz15, choćby nawet był to najgenialniejszy pomysł na świecie).
Niestety to nie koniec psucia sceny politycznej przez PO – pomysł totalnej opozycji, to dopiero coś, co nie mieści się w głowie! Jacek Kuroń powtarzał często, że przeciwnika należy przypierać do ściany, ale w takim miejscu, by miał za sobą drzwi! Pomysł totalnej opozycji to zaprzeczenie tej podstawowej zasadzie. Skąd więc ten pomysł? – bo przypinanie gęby PiS-owi jest ze względu na przyszłe wybory czymś najważniejszym dla PO. Kolejny już raz PO nie troszczy się o państwo, lecz o wygraną w przyszłych wyborach.
No ale to ostatecznie utwierdza Kaczyńskiego w przekonaniu, że jest zdany tylko na siebie, że jakiekolwiek konsultacje są do niczego niepotrzebne (bo mogą być co najwyżej wykorzystywane dla zastopowania dobrych pomysłów).
To wszystko jest chore, ale tego nie ma już dziś jak uleczyć. Taki obraz czeka nas na wiele lat.

Spowiedź

Może jeszcze jedną swoją wypowiedź tu przeniosę. W ramach Tygodnia Modlitw o Jedność Chrześcijan (18 – 25 stycznia) Maria Kołodziejczyk na swoim blogu napisała notkę I odpuść nam nasze winy.
Bardzo oryginalne to podejście, by akurat w tym czasie podkreślać to, co nas różni (a od pół roku nie napisała żadnej notki w swoim dziale Teologia – a więc ewidentnie tę notkę napisała z okazji Tygodnia), ale gdyby tylko to, to jeszcze byłoby pół biedy – co gorsza cała notka oparta jest o takie gombrowiczowskie urabianie gęby. Dla Marii nie jest ważne to, jak spowiedź jest traktowana w KK – ważne jest tylko to, by tak ją przedstawić, by można było naszemu Kościołowi dokopać.
Pod tą notką napisałem następujący komentarz:

Mario, zawsze mnie intrygowało skąd Ty bierzesz wiedzę na temat KK. Skąd np. wzięłaś to zdanie Kościół Katolicki wyposażając swoich kapłanów w atrybuty Boże, oddał do ich dyspozycji dusze i sumienia ludzkie, odrzucając zupełnie Jezusa Chrystusa jako Pośrednika.
Czy to w Twojej głowie rodzą się takie bzdury, czy też robiono Ci jakieś pranie mózgu i wmówiono Ci, że KK to właśnie głosi?
A przecież wystarczy zajrzeć do Katechizmu Kościoła Katolickiego:

1466 Spowiednik nie jest panem, lecz sługą Bożego przebaczenia. Szafarz tego sakramentu powinien łączyć się z intencją i miłością Chrystusa.

Jest to prosta konsekwencja słów Jezusa, które cytowałaś (J 20):
(22) Po tych słowach tchnął na nich i oznajmił: „Przyjmijcie Ducha Świętego. (23) Tym, któ­rym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone; którym zatrzy­macie, są zatrzymane”.

Spowiednik działa pod wpływem Ducha Świętego i im lepiej daje się prowadzić, tym większe są owoce tej spowiedzi.

Dużo piany bijesz, a wszystko nic nie warte, bo odnosi się do gęby, jaką Kościołowi Katolickiemu przyprawiają ideolodzy Twojego Kościoła (przepraszam, ale nie pamiętam jakiej denominacji jesteś wyznawczynią), a nie do Kościoła takiego, jakim on jest.

Zwracasz uwagę (i słusznie), że wśród pierwszych chrześcijan panował zwyczaj upominania, który w ostatniej fazie odbywał się przed całym kościołem. Piszesz (i słusznie – bo tak było):
Ponieważ błądzący nie uznał swego przewinienia, ciążyło ono na jego duszy – było „zatrzymane”.
Jeżeli przyjął napomnienie zgromadzenia, przeprosił Boga i Kościół za swe postępowanie przyrzekając poprawę, zgromadzenie darowało mu jego wykroczenia i wszystko szło w niepamięć. Przewinienia były mu „odpuszczone”.
Jeżeli przyjął napomnienie zgromadzenia, przeprosił Boga i Kościół za swe postępowanie przyrzekając poprawę, zgromadzenie darowało mu jego wykroczenia i wszystko szło w niepamięć. Przewinienia były mu „odpuszczone”.

Pomijasz jednak jedną rzecz – kto ogłaszał, że te grzechy zostały „odpuszczone”, czy też „zatrzymane”? Czy wyobrażasz sobie może jakieś głosowanie? – wiadomo, że nie; ogłaszał to nie kto inny, lecz biskup tego kościoła. Od samego początku spowiedź była zgodna z tym cytatem z Jana, który przywoływałaś. Jedyne, co się zmieniało, to forma – taka publiczna spowiedź przed całym kościołem stawała się coraz trudniejsza do przeprowadzania (ze względu na wzrost liczebny), co prowadziło do tego, że to postępowanie coraz częściej kończyło się na tych wcześniejszych etapach, gdy to jeszcze cały kościół nie był w to zaangażowany. Przy czym nie oszukujmy się – to się bardzo podobało wiernym, że nie musieli wyznawać swoich grzechów przed całym kościołem – sami woleli okazać skruchę we wcześniejszych etapach postępowania. Podejrzewam, że formalnie nikt tego ostatniego etapu nie znosił.

Nie wiem, czy wiesz, ale w Kościele Ewangelickim (a więc bezpośrednio wywodzącym się od Lutra) spowiedź uszna nie została zniesiona – ona cały czas jest, tylko nikt z niej w tych kościołach nie korzysta!
A zwracam na to uwagę, bo obawiam się, iż wszystko, co tu napisałaś, to dorabianie teorii do praktyki.

Tyle cytowanego komentarza.
Jak myślicie, Maria Kołodziejczyk przeprosiła za kalumnie, które wygłaszała pod adresem Kościoła Katolickiego? – ależ gdzie tam! W międzyczasie napisała 6 odpowiedzi na inne komentarze, a ten pozostawiła nie tylko bez przeprosin, ale w ogóle bez żadnej odpowiedzi.

Po przerwie

Dziś bardzo nietypowo, ale nie chciałbym, aby zaginął pewien dialog, który prowadziłem na facebooku. Dlatego po długiej przerwie będzie jedna notka i to na dodatek kompletnie areligijna.

Na początku była wypowiedź pewnej Pani:

Gabriela udostępniła link w grupie Warszawy historia ukryta – spacery.
Dziś Warszawa to las dźwigów, kiedyś Warszawianie zadzierali głowę i widzieli jak powstaje Pałac…Trudno zapomnieć czyj to był dar dla ludu bratniej Warszawy, ale nie wyobrażam sobie Śródmieścia bez tego budynku. W jego cieniu mijały moje przedszkolne i podstawówkowe lata…nie tylko moje…w jego cieniu wychowało się wiele pokoleń…

którą to wypowiedź skomentowałem następująco:

Leszek Warszawianie może i zadzierali głowy, ale Warszawiacy chyba niespecjalnie…

No i od tego zaczął się dialog:


Gabriela […] obie nazwy mieszkańca Warszawy – warszawiak i warszawianin – są poprawne. Oba bowiem przyrostki: -anin i -ak służą do tworzenia nazw mieszkańców miast. Ponieważ przyrostek -ak sprawia wrażenie potocznego i charakterystycznego dla gwar mazowieckich, forma warszawiak jest odczuwana jako bardziej potoczna niż warszawianin (tak te nazwy kwalifikują słowniki, np. „Nowy słownik poprawnej polszczyzny” pod red. A. Markowskiego czy „Słownik nazw własnych” J. Grzeni). Warszawianin zatem częściej niż warszawiak pojawi się w tekstach oficjalnych.
 
Leszek Myślę, że Warszawiacy dobrze zrozumieli moją myśl – no cóż, tych otumanionych przez nową władzę, licznie ściąganych do Warszawy, nie brakowało – oni rzeczywiście te głowy zadzierali…
 
Gabriela to nie jest nowa wiedza, język polski żyje i chyba nie jest źle, jeżeli posługujemy się poprawną polszczyzną tak jak nas nauczyli rodzice czy nauczyciele…czy wg Pana Warszawiak jest kimś lepszym niż Warszawianin? Bo ja akurat nie rozumiem, mimo że jestem Warszawianką albo jak pan woli Warszawiaczką….
 
Leszek Rzeczywiście widzę, że Pani tego nie rozumie. A ja Pani powiem tak – rodzina mojej mamy „od zawsze” mieszkała w Warszawie z krótką przerwą podczas I wojny światowej, gdy z powodu głodu panującego w mieście musiała się schronić u kuzynów dzierżawiących majątek pod Radomiem. Za to mój ojciec trafił do Warszawy jako młody chłopak na początku lat 20-tych XX wieku. Przed wojną ktoś, kto trafiał do Warszawy, wtapiał się w to miasto, przyjmował jego zwyczaje, jego język… Właśnie wtapiał się. Stąd w moim domu zawsze był Warszawiak (a nie Warszawianin, choć krakowska szkoła językowa zwyciężyła jeszcze przed wojną), u mnie w domu zawsze był pl. Bankowy (a nie pl. Dzieżyńskiego), zawsze było Leszno (a nie al. Świerczewskiego)…

 

Tymczasem nowy ustrój, jaki zapanował po wojnie, wszystko tworzył na gruzach starego. Symbolem takiego wrzodu na tkance miasta stał się PKiN – to było obce ciało wyrosłe w samym środku miasta. Ci którzy czuli się Warszawiakami, nie zadzierali głowy w zachwycie – zachwyt pojawiał się jedynie wśród Warszawian, którzy chcieli tworzyć całkiem nowe miasto na gruzach starego.

Cały dialog toczył się w takich typowych klimatach warszawskich (Warszawiacy są przywiązani do tego określenia), ale pointa jest bardziej ogólna, bo to znamienne dla naszych czasów (a odziedziczone po PRL-u), że dziś się nie równa do tych, do których się wchodzi, lecz przyjmuje się, że wszystko wolno. To jest ta tajemnica, dla której wokół nas jest tyle chamstwa – w tym w życiu publicznym.