Maria i Marta

 38 W dalszej ich podróży przyszedł do jednej wsi. Tam pewna niewiasta, imieniem Marta, przyjęła Go do swego domu. 39 Miała ona siostrę, imieniem Maria, która siadła u nóg Pana i przysłuchiwała się Jego mowie. 40 Natomiast Marta uwijała się koło rozmaitych posług. Przystąpiła więc do Niego i rzekła: «Panie, czy Ci to obojętne, że moja siostra zostawiła mnie samą przy usługiwaniu? Powiedz jej, żeby mi pomogła». 41 A Pan jej odpowiedział: «Marto, Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, 42 a potrzeba <mało albo> tylko jednego. Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona».  (Łk 10)

 

Tym razem to nie są czytania z niedzieli. Do tej notki zainspirowała mnie informacja z Radia „Józef”, że spadek liczby nowych alumnów w seminariach duchownych, to jeszcze nic wobec spadku powołań do zakonów żeńskich.

Czy aby przypadkim to nie jest tak, że u potencjalnych zainteresowanych rodzi się obawa, iż jak już się będzie w zakonie, to jedynie do roli Marty?

 

 

 

Jeden drugiego brzemiona noście (Ga 6:2)

Na moim blogu zawierającym świadectwo Anny pojawił się wątek w jaki sposób można zdjąć z kogoś ciężary? Wszystko po zdaniu mamy Anny, która będąc po drugiej stronie życia powiedziała swojej córce:
 
Ty rozumiesz, że można za kogoś ofiarować życie, ale nie wiesz, że można wszystko — można odrobić, naprawić, odcierpieć, przejąć na siebie to, czego ktoś inny dźwigać już nie miał sił.
 
Powstało pytanie, jak to jest w ogóle możliwe?
 
Moja odpowiedź była następująca:
 
Mnie się wydaje, że najistotniejsza jest w tym wszystkim sama świadomość jedności z kimś. Sądzę, że będąc tu na ziemi nigdy tego nie zrozumiemy – możemy jedynie przeczuwać. Moje przeczucia są takie, że problem dotyczy styku ze światem duchowym – tam, gdzie jest miłość, tam złe duchy nie mają wstępu. My tego nie dostrzegamy, ale ci, którzy są po tamtej stronie widzą złe duchy, które robią wszystko, by nas sprowadzić z dobrej drogi na złą; tam gdzie jest miłość, ich możliwości działania są ograniczone. I nieważne w jaki sposób sposób wyraża się nasza miłość. Czasami nie może już inaczej, niż tylko w modlitwie. Ale to też jest realne działanie. Tak samo przyjmowanie naszego cierpienia w czyjeś intencji jest całkiem realnym działaniem.

 

 

A co wy o tym myślicie?
Czy rzeczywiście nawet wtedy, gdy osoba, której to dotyczy, nie chce naszej pomocy – ba, nie uważa się nawet zagrożoną, czy w takim przypadku nasza modlitwa w jakiś realny sposób może komuś pomóc? A przyjmowanie własnego cierpienia w czyjeś intencji? – czy to ma w ogóle jakikolwiek sens?