Radość

Byłoby bardzo źle, jeśli po ostatniej mojej notce ktoś by pomyślał, że radość jest czymś, co jest zawsze odłożone na później, że tu na ziemi prawdziwa radość jest w ogóle niemożliwa. W tamtej notce napisałem jedynie:

Tymczasem rzecz w tym, że człowiek nie odnajdzie pełni radości w drugim człowieku, a tym bardziej w rzeczach – człowiek może odnaleźć pełnię radości tylko w Bogu!

Z tego wynika jedynie, że taka radość, jakiej nie da się opisać, czeka nas dopiero wtedy, gdy będziemy po tamtej stronie życia. Pamiętajmy jednak, że jeszcze tu na ziemi przychodzi do nas Chrystus – nade wszystko przychodzi w miłości tych, którzy nas kochają. Jeśli więc nie „ubóstwiamy” osób, które nas kochają, lecz widzimy w nich Chrystusa, to prawdziwej radości nie zabraknie nam jeszcze tu, po tej stronie życia.

Dlaczego zwracam uwagę na zjawisko ubóstwiania osoby kochanej?
Bo akurat to zaprzecza prawdziwej miłości. Ubóstwianie wiąże się z przyjęciem relacji pochyłej – osoba ubóstwiana jest NAD, a ja jestem POD; okazuje się, że ja nie mam co dać (no bo co mogę dać osobie, która jest równa Bogu?) – powinienem jedyne zabiegać o to, by nie utracić przychylności osoby „ubóstwianej”. Nie powstaje relacja osobowa, w której obie strony wzajemnie się ubogacają, lecz relacja oparta o zasługiwanie się.

Zupełnie inaczej jest, gdy w ukochanej osobie widzi się Chrystusa. W takim przypadku obie osoby są sobie równe, obie są pielgrzymami do domu Ojca, obie niedoskonałe, obie dopiero uczące się kochać, ale zarazem nie pragnące niczego bardziej, niż tego, by się nauczyć – obie dające się prowadzić Chrystusowi! Jeśli widzimy w osobie ukochanej Chrystusa, to właśnie dzięki temu, że ona daje się Jemu prowadzić!

W takiej miłości nie brakuje prawdziwej radości, bo ta radość płynie ze spotkania Chrystusa przychodzącego do mnie w drugiej osobie. Nie jest to jeszcze taka radość, jaka czeka nas w niebie, bo nasza niedoskonałość zniekształca obraz Chrystusa w nas, ale jest to już prawdziwa radość! I ta radość już nigdy nie przeminie:)

Kochajmy tych, których Pan postawił na naszej drodze. Starajmy się nieść im Chrystusa – czyli starajmy się postępować tak, by oni widzieli w naszym działaniu, działanie Chrystusa. Tylko w ten sposób możemy dawać innym radość, która nie przeminie!

 

 

szczęśliwi…

Przy mojej parafii od zawsze mieszka ks. Piotr Pawlukiewicz. Nigdy w niej nie pracował i tylko sporadycznie odprawiał msze… W czerwcu proboszczem został ks. Stefan Kotwiński, który poprzednio był proboszczem w Słomczynie (w tym czasie został podniesiony do godności prałata), ale jeszcze wcześniej przez wiele lat był wikariuszem w kościele akademickim św. Anny. No i teraz po starej znajomości ks. Piotr ma u nas (tj. w kościele pw. Nawiedzenia NMP) o 18:30 ma swoją mszę. Fama już poszła po Warszawie i teraz tłumy ciągną co niedzielę.

Zasadniczo ks. Piotr nie wygłasza homilii (przy okazji, jakby kto nie wiedział – homilia to takie kazanie, które nawiązuje do czytań; a więc każda homilia jest kazaniem, ale nie każde kazanie jest homilią), lecz prowadzi cykl kazań  o odnajdowaniu własnej tożsamości, o odkrywaniu imienia, jakie nadał mi Bóg (naprawdę warto posłuchać – zachęcam wszystkich dla których wyprawa na Nowe Miasto nie jest czymś niewyobrażalnym).

W ostatnią niedzielę również nie było homilii, niemniej ks. Piotr nie mógł się oprzeć pewnej refleksji. Otóż zaczął od tego, że jeśli przeprowadziłoby się ankietę wśród katolików nt. szczęścia, to okazałoby się, że przeważałaby wizja bardzo odległa od tego, co na ten temat mówił Jezus. Na tę niedzielę przypadało Kazanie na Górze w wersji łukaszowej (przypominam tym, którzy nie wiedzą, że to, co jest tłumaczone zgodnie z tradycją jako błogosławiony, powinno być tłumaczone raczej jako szczęśliwy – dla zrozumienia Kazania konieczne jest właśnie takie odczytanie tekstu) – Jezus pozostawił nam swoją wykładnię szczęścia właśnie w Kazaniu na Górze. W ankietach przeważałoby to, co zwykle wymieniamy przy składaniu życzeń, a więc szczęście łączymy ze zdrowiem, z pieniędzmi, powodzeniem u płci przeciwnej, kojarzymy z zabawą, beztroską, z użyciem…
Ks. Piotr tego nie rozwijał, ale spostrzeżenie bardzo trafne.

Spróbuję sam to rozwinąć.
Trzeba pamiętać, że Kazanie na Górze to zarazem sama istota chrześcijaństwa, ale także – jego szczyt. Patrząc na siebie, jako na chrześcijanina, mogę porównywać siebie z obrazem, jaki płynie z Kazania; mogę zobaczyć, ile mi jeszcze brakuje! Innymi słowy obraz chrześcijanina, jaki wyłania się z Kazania, to obraz tego, kto trafia wprost do nieba.
Jeśli w tym Kazaniu jest coś, z czym się dziś nie zgadzam, to wynika to z tego, że Pan obdarzył mnie wolnością. Nie narzuca mi swojego spojrzenia. Pragnie, bym oglądał świat Jego oczami, ale tego ode nie wymaga. Spokojnie mogę uznać, że jestem mądrzejszy i wiem lepiej…

Dopiero w dniu sądu wszystko to stanie się dla mnie do końca jasne i absolutnie oczywiste – dopiero wtedy dotrze do mnie prawda Kazania na Górze. Dopiero wtedy zobaczę, ile jeszcze muszę się nauczyć.

Aby to, co napisałem, było bardziej zrozumiałe, posłużę się przykładem jednego z błogosławieństw – „szczęśliwi, którzy się smucą” (myślę, że niełatwo znaleźć kogokolwiek, kto by zgadzał się z tym zdaniem). Tymczasem rzecz w tym, że człowiek nie odnajdzie pełni radości w drugim człowieku, a tym bardziej w rzeczach – człowiek może odnaleźć pełnię radości tylko w Bogu!

A skoro tak, to ci, którzy dziś się radują, to tylko ci, którzy jeszcze do tej myśli nie dorośli, żyją iluzją, mirażem… Jeśli ktoś wie już, że radość czeka go dopiero w pełnej jedności z Bogiem, będzie tęsknił za tą chwilą… Będzie jednak szczęśliwy, bo będzie wiedział, że idzie właściwą drogą.

Mam nadzieję, że te moje rozważania pomogły wam zarówno w samym zrozumieniu Kazania na Górze, jak i w odnalezieniu siebie w tym Kazaniu.

 

 

 

Gołe baby

 Włączyłem właśnie kanał „religia.tv”, a tu gołe baby!
 Gdzie?
 W procesji z darami podczas mszy świętej – trwał właśnie reportaż z podróży JPII do Afryki.
 Celowo użyłem sformułowania „gołe baby”, bo to typowa etykieta nadawana wtedy, gdy na ekranie widzimy nagie kobiece ciało. A jak widać, sam Papież nie był zgorszony – ciało kobiece jest piękne, a to jak do niego podchodzimy, siedzi w nas…

 

 

Gromnica

        W tygodniu, który minął, wypadało Święto Ofiarowania Pańskiego, które upamiętnia przyniesienie do Świątyni pierworodnego syna przez Józefa i Miriam. Z tym świętem wiąże się widok zapalonych świec, z którymi ludzie wracają z kościoła – światło, jako symbol Chrystusa; ludzie wracają do domów ze światłem, jakie daje im Chrystus.
        To święto w naszej tradycji nosi nazwę Matki Boskiej Gromnicznej – świece, z którymi ludzi wracają do domów, nazywamy gromnicami. Jestem ciekawy ile osób uświadamia sobie jeszcze, skąd ta nazwa? Gromnica od słowa grom – tę świecę wystawiało się w oknach, gdy przychodziła burza, by strzegła domostwo przed uderzeniem pioruna.
        Tego zwyczaju już nie ma – na pewnoo nie ma w miastach, ale wydaje mi się, że nie ma już i na wsiach (w mojej wsi nie widziałem już, by ktoś wystawiał zapaloną gromnicę) – my już dobrze wiemy, że od pożaru dom chroni piorunochron, żadna świeca nie jest do tego potrzebna!
        Ale przecież to świadczy o tym, jak dalece zaszła desakralizacja życia – współczesny człowiek nie szuka wsparcia w Bogu!
        Z drugiej jednak strony gdy jeszcze wiek temu powszechnie wystawiano gromnice w oknach na czas burzy, to czy w tym było rzeczywiste zawierzenie Bogu, czy też był to jedynie przejaw myślenia magicznego? Ot taki gest, który się wykonuje, bo to gromnica chroni przed pożarem. Może więc nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem?
        Co o tym myślicie?