Magdalenka

Podstawowe pytanie, jakie musimy sobie zadać, to takie, po co Czesław Kiszczak nagrywał te filmy w Magdalence, które wczoraj mogliśmy obejrzeć? (przypominam, że nie ma najmniejszych wątpliwości, iż robili to podwładni gen. Kiszczaka, a nie np. pracownicy TVP – całkowicie jednoznacznie mówił o tym choćby Stanisław Ciosek)

Odpowiedź może być tylko jedna – chodziło o to, by mieć materiał do szantażu strony solidarnościowej, gdyby ta za bardzo się stawiała i miałoby nie dojść do porozumienia.
UB-ek zawsze pozostaje UB-ekiem i nie zmienia swojego myślenia – fakt nagrywania świadczy o determinacji strony rządowej do doprowadzenia do porozumienia – strona rządowa nie wyobrażała sobie, by rozmowy miały się zakończyć fiaskiem.

Drugie zatem pytanie jest takie, na ile strona solidarnościowa miała tego świadomość?

I tu odpowiedź może być tylko jedna – strona solidarnościowa miała pełną świadomość, że nie były to rozmowy między równorzędnymi partnerami, lecz że były to rozmowy z policjantem.

I wobec tej odpowiedzi, trzeba sobie w takim razie zadać pytanie, czy w ogóle trzeba było rozmawiać?

No i tu trzeba wyraźnie powiedzieć, że wiele osób uważa, że z policjantem nigdy się nie rozmawia. Takie stanowisko zajmował „od zawsze” choćby Kornel Morawiecki i jego „Solidarność Walcząca”, która jako cel stawiała sobie odzyskanie niepodległości i budowę Rzeczypospolitej Solidarnej i która odrzucała możliwość ugody z urzędującą władzą i reformowanie systemu. I nie było to jedyne środowisko, które zajmowało podobne stanowisko. Tak więc od samego początku byli tacy, którzy nie godzili się na rozmowy Okrągłego Stołu.

Dlaczego jednak nie brakowało takich (mało – to właśnie oni stanowili zdecydowaną większość), którzy by uważali, że nawet wtedy, gdy policjant przykłada broń do skroni (po to Kiszczak kręcił te filmy) trzeba z nim rozmawiać?

I na to pytanie może być tylko jedna odpowiedź – brakowało sensownej alternatywy.

Determinacja strony rządowej wynikała z tego, że było jasne, iż gospodarkę czeka absolutna katastrofa, a to wywoła niekontrolowaną reakcję społeczeństwa (i tu słowo „niekontrolowana” ma dokładnie to samo znaczenie, co w przypadku bomby atomowej i występującej tam niekontrolowanej reakcji jądrowej). Było więc jasne, że dotychczasowy system władzy zostanie zmieciony z powierzchni – nic z niego nie zostanie.
Tyle, że z kolei dla strony solidarnościowej było jasne, że komuchy nie poddadzą się bez walki – alternatywą dla rozmów byłby rozlew krwi, do jakiego niechybnie po jakimś czasie by doszło. Było też jasne, że nawet policjant trzymający ten pistolet przy skroni swego rozmówcy wie, że strzelić nie może (bo w gruncie rzeczy strzeliłby w swoją skroń – koniec rozmów, to dla komuchów byłby koniec ich nadziei). Wbrew więc pozorom te rozmowy miały sens – obie strony, choć z zupełnie innych powodów, były zdeterminowane, by doprowadzić do jakiegoś kompromisu, na który obie strony mogłyby się zgodzić.

Przedstawianie tych rozmów, jako rozmów głównego UB-eka z jego agentami, to mimo przeszłości Lecha, nieporozumienie – wszyscy uczestnicy ze strony solidarnościowej (łącznie z Lechem) kierowali się dobrem Polski (brzmi to strasznie górnolotnie, ale mimo wszystko najlepiej oddaje to, co naprawdę wtedy się działo); rozumieli ograniczenia (nie było wątpliwości, że do tych rozmów by nie doszło, gdyby nie było na nie zgody Moskwy, a ta zgoda siłą rzeczy musiała być mocno ograniczona), ale wiedzieli też, że trzeba wejść w ten układ, by w ogóle mieć szansę bezkrwawo przywracać kraj normalności. Zwracam uwagę, że nie chodziło o jakiś socjalizm z ludzką twarzą (choćby nikt nie wracał do koncepcji zarządzania poprzez rady pracownicze) – w gruncie rzeczy od samego początku szukano drogi przemian ustrojowych. Demokratyzacja na jaką godziła się strona rządowa była mocno ograniczona (ale nikt nie miał wątpliwości, że na więcej Moskwa by się nie zgodziła), ale dla strony solidarnościowej było jasne, że jak się już uchyli drzwi, a w te drzwi wstawi stopę, to tych drzwi już nie da się zamknąć.

No i historia przyznała rację temu spojrzeniu.

Nie zmienia to jednak faktu, że gruba kreska, brak dekomunizacji, zaciążyły na obliczu naszej ojczyzny. Oczywiście prawdą jest, że gdyby przed Okrągłym Stołem wszyscy myśleli tak, jak Kornel Morawiecki, tych wszystkich problemów dziś by nie było – wszyscy moglibyśmy czuć się bardziej „u siebie”, niż czujemy się dziś; dziś „u siebie” czują się nade wszystko byli UB-ecy (i ich agenci), a nie zwykli obywatele. Tyle, że pytanie, jak by wyglądała Polska po tym wielkim wybuchu?
Wtedy uważałem, że Okrągły Stół był potrzebny i dziś myślę tak samo.

Ale czy takie fraternizowanie się było konieczne? – to kwestia smaku; sam pewnie bym się tak czuł, jak Lech Kaczyński – absolutnie bym w to nie wchodził. Ale czy wszyscy muszą być tacy, jak ja?

Bolek

Przyznam, że miałem nadzieję na nieco większy oddźwięk poprzedniej notki; sądziłem więc, że już w dyskusji uda mi się wyraźnie przedstawić swoje stanowisko w dwóch powiązanych pytaniach.
Po pierwsze, czy Lechu przeskakując płot stoczni, robił to na polecenie bezpieki? I po drugie jeśli tak, to czy jego przewodzenie strajkowi, a następnie związkowi, było działaniem agenta?
 
Z tym pierwszym problem jest taki, że trudno znaleźć ten płot, przez który Lechu skakał. Wg relacji Anny Walentynowicz (ale znacznie późniejszej, niż ta, o której wspominałem w poprzedniej notce), Lechu został przywieziony motorówką na teren stoczni. Póki co nie ma jednak żadnych dokumentów, które by to potwierdzały. Ponieważ jednak Anna Walentynowicz jest osobą absolutnie kryształową, więc musimy być gotowi na to, że i to się kiedyś potwierdzi (pamiętajmy jednak, że nie wolno nam dziś tak twierdzić – oczywiście nam, a nie tym, którzy byli najbliższymi współpracownikami Lecha). Zwróćmy przy tym uwagę, że nawet, jeśli to admirał Romuald Waga kutrem Marynarki Wojennej dowiózł Lecha do stoczni (o czym świadczy jeszcze inna relacja), co by dobrze wyjaśniało, dlaczego Lechu tak szybko ogłosił koniec strajku, to jednak po uratowaniu strajku przez Annę Walentynowicz, doprowadził go do końca. Można powiedzieć wręcz, że to Anna Walentynowicz stworzyła tego Lecha, jakiego pamiętamy z tamtego okresu. Lech Wałęsa był osobą niesamowicie charyzmatyczną – wszyscy byli nim zachwyceni, całkowicie mu ufali i wierzyli we wspólne zwycięstwo. Ale tę wiarę nade wszystko jemu ktoś musiał wszczepić, przywieziony motorówką jej nie miał – i zrobiła to Anna Walentynowicz. Lechu uwierzył, że ten strajk może doprowadzić do prawdziwych przemian. No i zwycięstwo rzeczywiście przyszło. Strona rządowa (Mieczysław Jagielski) nalegała na komunikaty pokazujące ile to postulatów zostało już uzgodnionych, ale dla Lecha było jasne, że póki nie zostanie uzgodniony postulat Wolnych Związków Zawodowych, to pozostałych 20 postulatów nie będzie miało żadnego znaczenia. Czy Lechu tak zdeterminowany w tej sprawie, był jeszcze agentem? Agentem był w tych pierwszych dniach – do decyzji o powrocie do domu, ale nie był już nim w tej drugiej fazie strajku! Nie tego oczekiwali od niego ci, którzy go tam wysłali.
(nota bene doskonale pamiętam atmosferę, jaka była wtedy w Gdańsku – przez cały strajk co tydzień tam byłem i tę atmosferę chłonąłem. Tego do końca życia nie da się zapomnieć).
 
Umówmy się przy tym, że przywódcy zwycięskiego strajku (i to takiemu, jakiemu przyglądał się cały świat), UB-ecja nie była już do niczego potrzebna. Ktoś w tej UB-ecji zaryzykował odgrzewając nieczynnego agenta do poprowadzenia strajku (wiedząc dobrze, że ten agent po kilku latach pracy zrobił się krnąbrny i trzeba było z niego zrezygnować), co w pierwszej chwili wydawało się strzałem w dziesiątkę (rzeczywiście bardzo szybko ogłosił koniec strajku), jednak w ostatecznym rozrachunku ten ktoś na tym się mocno przejechał.
 
Od tej chwili Lechu już nikogo nie słuchał. Paradoksalnie ta wielka wada Wałęsy stała się dla nas gwarancją (patrząc z dzisiejszej perspektywy), że nigdy podczas prowadzenia strajku, a następnie podczas prowadzenia związku, już nie wrócił do roli agenta (jeśli nawet wcześniej ją pełnił).
A był przy tym Lechu człowiekiem zawierzenia – nie słuchał nikogo z ludzi, ale jednak podejmował właściwe decyzje. Tak, jak wspominałem wcześniej, do mnie osobiście najmocniej przemawiał Andrzej Gwiazda i wówczas we wszystkich konfliktowych sprawach słuszność przyznawałem Gwieździe; jednak z dzisiejszej perspektywy patrząc, uważam, że to wielkie szczęście, iż na czele związku stał Lechu. Oczywiście to nie tak, by nie było „Solidarności”, gdyby nie było Lecha Wałęsy – byłaby, choć być może nie była tak masowa. Obawiam się bowiem, że Andrzej Gwiazda nie pociągnąłby za sobą tak masowo robotników, jak pociągnął Lechu. Lechu pociągnął, bo Lechu był „swój”, Lechu potrafił wszystkich porwać swoimi wystąpieniami (byle nie czytał ich z kartki) – Andrzej Gwiazda nie miał tej charyzmy.
 
 
* * *
 
Przypomniałem to wszystko, bo dziś już o tym zapominamy – a to tak właśnie było. W połowie lat 80-tych (jeszcze na grubo przed Okrągłym Stołem) Marcin Przybyłowicz (późniejszy wiceprzewodniczacy PC) podpytywał mnie, czy wg mnie jest jeszcze sens stawiać na Lecha Wałęsę. Odpowiedziałem, że jak najbardziej, że jest on legendą i nikt tej legendy nie zastąpi. Sam co prawda kilka lat później głosowałem na Mazowieckiego (na Lecha dopiero w drugiej turze, gdy Mazowiecki w wyborach przepadł), ale wtedy właśnie zapleczem dla Wałęsy było PC (w czym sam miałem jakiś udział). Zresztą, choć w pierwszej turze głosowałem inaczej, to i dla mnie moim prezydentem był Prezydent Wałęsa (to dopiero dziś jest tak, że nie szanuje się prezydenta z innego obozu politycznego, niż własny).
Niestety na tej prezydenturze zaciążyło to, że Lechu niczego w odpowiednim momencie nie ujawnił, nie przeprosił tych, których skrzywdził, nie wynagrodził krzywd, do których doprowadził. Do dziś zadajemy sobie pytanie, skąd np. pomysł NATO BIS, czy jakieś JOINT VENTURE z Rosjanami opuszczającymi Polskę (szczęście i jedno, i drugie pozostało na etapie pomysłów), dlaczego Lechu skonfliktował się ze wszystkimi, a otoczył generałami, dlaczego jego najbliższym współpracownikiem był Mieczysław Wachowski?
Czy aby przypadkiem nie było tak, że ten grzech współpracy dopiero teraz zaczął się poważnie na nim odbijać?
Zbyszek Bujak powiedział tak:
Nigdy nie mieliśmy wątpliwości, co do współpracy Lecha Wałęsy z SB. Wiedzieliśmy, że do 1976 roku była. Chyba wszyscy wiedzieli o tym od lat. Ja wiedziałem od początku roku 80., jeszcze przed sierpniowym strajkiem. Mieliśmy żelazną zasadę – najwyższe zaufanie mają nie ci, którzy nie mieli nic wspólnego z SB, ale ci, którzy współpracę zerwali. Mając świadomość, że Wałęsa zerwał taką współpracę, wiedzieliśmy, że on jest już zaszczepiony na ich metody działania.
I myślę, że zarówno druga faza strajku, jak i cały okres wiosny „Solidarności” jest najlepszym dowodem prawdziwości tych słów. Problem zaczął się dopiero wtedy, gdy już tej bezpieki nie było – bo dopiero wtedy mogły się zacząć prawdziwe szantaże – i tych, którzy do swoich szaf poprzenosili różne akta, i tych, którzy niekoniecznie w naszym kraju dostali je na mikrofilmach. Stawką stała się legenda, a to byłaby dla Lecha cena za wysoka. Gdyby sam publicznie wszystko wcześniej ujawnił, nie byłoby szantaży, bo nie byłoby czym szantażować – legenda byłaby zachowana – a tak, tylko problemy.

Lechu

Przyznam, że cały czas wierzyłem, że współpraca Lecha Wałęsy, nigdy nie była prawdziwą współpracą, że owszem UB-ecja go złamała (a tylko ten, kto nigdy nie miał do czynienia z SB może to komuś wyrzucać), ale nigdy nikomu nie zaszkodził. A z kolei już od czasów „Solidarności” niewątpliwie był wrogiem numer jeden UB-ecji i mimo wielu nacisków (choćby w Arłamowie), pozostawał niezłomny.
Natomiast nigdy nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego się do tego nie przyznał (ściślej raz powiedział, ale natychmiast temu zaprzeczył). Gdyby szczerze opowiedział, jak to było, nikt by już o tym nie pamiętał…
Jeszcze w czasach wiosny „Solidarności” miałem okazję słuchać opowieści Anny Walentynowicz o tym, jak wyglądał strajk – wiedziałem więc, że nie jest aż tak wielkim bohaterem, za jakiego chciał uchodzić – niewiele brakowało, a strajk skończyłby się klęską (Lechu strajk już zakończył i gdyby nie pani Anna, wszyscy by się rozeszli). Ale jednak generalnie, jak sądzę, był człowiekiem zawierzenia. Ta tak wyśmiewana Matka Boska w klapie nie była wcale jedynie dla ozdoby i nie raz podziwiałem go za jego decyzje (choćby w sprawie bydgoskiej – choć wtedy popierałem stanowisko Andrzeja Gwiazdy).
Paradoksalnie był to człowiek tak pełen wad, że obiektywnie do takiej roli, jaką odegrał, kompletnie się nie nadawał. Ale z drugiej strony przez to, że był człowiekiem zawierzenia, był jednak człowiekiem niezastąpionym (właśnie Andrzej Gwiazda od samego początku był tym, który do mnie najpełniej przemawiał, ale z perspektywy patrząc wiem, że nie wypełniłby tej roli tak dobrze, jak Lech Wałęsa).
Przyznam, że nie czytałem książki Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka „SB a Lech Wałęsa”, a więc nawet nie wiedziałem, że dokumenty wskazują, iż ta współpraca, to jednak coś więcej, niż samo podpisanie deklaracji. Ujawnienie oryginałów dokumentów wyniesionych z archiwum przez gen. Kiszczaka, nie pozostawia najmniejszych złudzeń, że tak było (choć jeszcze upłynie sporo czasu, gdy np. powstanie pełna lista tych, na których Bolek donosił).
Bardzo to przykre, że tak wielki człowiek miał w swoim życiu okres niegodziwego postępowania, którego niczym usprawiedliwić się nie da.
Ale jeszcze bardziej przykre jest to, co Lechu robił, gdy był prezydentem, aby prawda o tamtym okresie nie została ujawniona. Bo choć samego donoszenia niczym nie da się usprawiedliwić, to przynajmniej można je zrozumieć. Tymczasem tego mataczenia, niszczenia dokumentów, a także niszczenia ludzi, którzy odkrywają prawdę, nawet zrozumieć się nie da.
Nie da się, chyba że dopuści się do siebie myśl, że Lechu przestał już być człowiekiem zawierzenia – być może uwierzył w swoją wielkość, być może uwierzył, że to wyłącznie dzięki niemu odmieniły się losy tej części świata i priorytetem dla niego stało się to, by wszyscy w tę wielkość wierzyli. Człowiek zawierzenia nie musi budować swojej legendy, bo wie, że wszystko zostało mu dane. Wie także, że jeśli dopuścił się jakiejś niegodziwości, to musi się czuć za to odpowiedzialny. Ale wie również, że skoro Bóg dopuścił do tego zła, to tylko po to, by z niego wyprowadzić jeszcze większe dobro – być może gdyby Lech Wałęsa nie miał za sobą tego doświadczenia zdrady, nie byłoby go stać na taką odporność wtedy, gdy był w Arłamowie? (a nie muszę dodawać, czym by to się skończyło, gdyby Lechu się wtedy załamał)
Jeśli jednak Lechu uwierzył w swoją wielkość, jeśli przestał być człowiekiem zawierzenia, to jego zachowanie staje się zrozumiałe – zrozumiałe staje się, dlaczego umniejszał rolę takich ludzi, jak Anna Walentynowicz i Andrzej Gwiazda, dlaczego cały czas zaprzecza, by kiedykolwiek współpracował z bezpieką, dlaczego niszczył dowody tej współpracy i dlaczego niszczył ludzi, którzy tę prawdę ujawniali…
Wielka szkoda. To boli takich ludzi, jak ja…

Usprawiedliwiony – zbawiony

(8) Co więc mówi? Sło­wo jest blisko ciebie, na twoich ustach i w twoim sercu. Właśnie takie jest słowo wiary, które głosimy. (9) Bo jeśli wyznasz usta­mi, że Jezus jest Panem, i uwierzysz w sercu, że Bóg wskrze­sił Go z martwych, będziesz zbawiony”. (10) Bo trzeba uwierzyć sercem, by zostać usprawiedliwionym, wyznać natomiast usta­mi, aby być zbawionym. (11) Mówi bowiem Pismo: Nikt, kto wie­rzy w Niego, nie będzie zawiedziony. (12) Nie ma więc różnicy po­między Żydem a Grekiem. Dla wszystkich jest jeden i ten sam Pan, hojny dla tych, którzy Go wzywają. (13) Każdy bowiem, kto wezwie imienia Pana, zostanie zbawiony. (Rz 10)

Jedna rzecz jest jasna – ten, kto uwierzy, zostanie usprawiedliwiony, ale po to, by zostać zbawionym, trzeba jeszcze tę wiarę wyznać publicznie. Póki traktujemy wiarę, jako sprawę prywatną, zbawienia nie dostąpimy.
To czytanie dedykuję zatem tym wszystkim, którym się wydaje, że to sprawa prywatna.

Ale warto zadać jeszcze jedno pytanie – jaka jest różnica między tym, że ktoś zostanie usprawiedliwiony, a tym, że zostanie zbawiony?

Problem możemy już mieć z samym słowem usprawiedliwiony. W tłumaczeniach protestanckich bywa to zamieniane na został uznany za sprawiedliwego, bo to słowo, jakoś nam tu nie leży – usprawiedliwić bowiem możemy czyjąś nieobecność, czy też czyjeś nieprzygotowanie, ale usprawiedliwiać w dniu sądu tego, kto zakończył swoje życie tu na ziemi? To będzie sąd, a nie wypisywanie usprawiedliwień!
Innymi słowy to jest tak, że używamy tego sformułowania wtedy, gdy ktoś z czymś nawalił tyle, że były jakieś istotne powody, dla których nawalił. Jeśli ktoś olał spotkanie, to nie zostanie usprawiedliwiony; jeśli jednak np. zachorował, to owszem – usprawiedliwiony zostanie.
Jakoś nam nie leży to usprawiedliwienie, a przecież nikt z nas swoim życiem nie zasłużył (i nie zasłuży) na zbawienie. A zatem każdemu potrzebne jest usprawiedliwienie, jeśli ma być zbawiony. I zostaniemy usprawiedliwieni, o ile tylko nasze serca są czyste, o ile tylko mimo wielu upadków, mimo wielu momentów, gdy stawaliśmy się narzędziami szatana, nigdy nie utraciliśmy tego pragnienia, by w swoim życiu starać się naśladować Chrystusa, by iść tą drogą, którą jest On sam. Nie udawało się nam tak iść, ale tego pragnęliśmy. Usprawiedliwienie jest nam konieczne.

Zajrzyjmy jeszcze do tego samego listu, ale nieco wcześniej – do rozdziału 8:

(29) Tych, których Bóg wcześniej poznał, tych też przezna­czył, aby byli obrazem Jego Syna, pierworodnego pośród wie­lu braci. (30) Tych zatem, których przeznaczył, tych powołał, a których powołał, tych usprawiedliwił, usprawiedliwionych zaś otoczył chwałą. (Rz 8)
Czy ktoś, kto został otoczony chwałą, może być kimś, kto nie został zbawiony? – to chyba byłaby jakaś sprzeczność. A przecież te słowa napisał ten sam autor i to w tym samym liście!

Może więc w tych słowach i w tej pozornej sprzeczności jest to, z czym tak nie godzą się protestanci – może jednak jest coś takiego, co KK nazywa czyśćcem? Każdego, kto przejdzie przez sąd po swojej śmierci (czyli zostanie usprawiedliwiony) koniec końców czeka zbawienie (czego dowodzi Rz 8,30), ale jednak nie każdy usprawiedliwiony od razu tą chwałą zostanie otoczony (tak, jak w przypadku tych, którzy muszą się jeszcze nauczyć, że nie można zamykać się w sobie, że we wszystkim, także w wyznawaniu wiary, powinniśmy być nakierowani na innych).

Odtąd będziesz łowił ludzi

(1) Pewnego razu stał nad jeziorem Genezaret, a tłum cisnął się wokół Niego, aby słuchać słowa Bożego. (2) Zobaczył dwie łodzie, stojące przy brzegu. Rybacy wyszli z nich i płukali sieci. (3) Wtedy wszedł do jednej z łodzi, która należała do Szymona. Poprosił go, aby nieco odpłynął od brzegu. Potem usiadł i z łodzi nauczał tłumy. (4) Gdy skończył, zwrócił się do Szymona: „Wypłyń na głębię. Zarzućcie wasze sieci na po­łów”. (5) A Szymon odpowiedział: „Mistrzu, trudziliśmy się przez całą noc i nic nie złowiliśmy. Lecz na Twoje słowo za­rzucę sieci”. (6) Gdy to zrobili, złowili tak wiele ryb, że rwały się im sieci. (7) Wtedy dali znak wspólnikom w drugiej łodzi, aby przybyli im na pomoc. Podpłynęli więc i napełnili obie łodzie tak, że się prawie zanurzały. (8) Widząc to, Szymon Piotr rzucił się Jezusowi do kolan i powiedział: „Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem grzesznym człowiekiem”. (9) Zdumienie bowiem ogar­nęło jego i wszystkich, którzy z nim byli, z powodu dokona­nego połowu ryb; (10) podobnie też Jakuba i Jana, synów Zebedeusza, którzy byli wspólnikami Szymona. A Jezus powiedział do Szymona: „Nie bój się, odtąd będziesz łowił ludzi”. (11) Po­tem wyciągnęli łodzie na ląd, zostawili wszystko i poszli za Nim. (Łk 5)

Zarzucam te sieci nawet całkiem regularnie. Zarzucam, zarzucam – i nic. No cóż – Jezus to mówił Szymonowi, którego później nazywa Kefasem (Piotrem), a nie mnie. No i Kefas oraz jego następcy, rzeczywiście łowią ludzi. I oby łowili jak najwięcej 🙂