Skoro już wiemy, że poprzez nasze lęki szatan ma do nas dostęp – mało, że poprzez nie może nas zniewolić, wpędzając w jakieś uzależnienie (żeby jednak nie wyszło, że to się dzieje poza nami, że my nie jesteśmy za to odpowiedzialni – jesteśmy, bo to my sami wybieramy to, co szatan nam podsunie; tylko osoby już opętane czynią to, co chce szatan wbrew swojej woli; nawet osoby uzależnione nie są jeszcze we władaniu szatana – same swoją wolą nie są w stanie wyjść z nałogu, ale to jeszcze nie oznacza, że są opętane przez szatana) oraz wiemy, w jaki sposób możemy odróżnić, czy coś jest lękiem, czy całkiem racjonalną obawą, to warto się jeszcze zastanowić, czy przy tej świadomości nie da się tych lęków wykorzystać pozytywnie?
Uważny czytelnik zapewne zauważył, że gdy pisałem o swoim największym lęku i momencie jego ujawnienia, to tak naprawdę musiał tam być jeszcze jeden lęk – obiektywnie patrząc fakt, że przez dobę nikt się nie wpisał, nie oznacza jeszcze że nikt nie wszedł na bloga i już nigdy nie wejdzie. Tymczasem ja jakieś chwilowe zawirowania traktuję jako fakt dotyczący tego i wszystkich następnych dni – zaczynam wszystko generalizować. To też jest lęk.
Skąd on się bierze?
Oczywiście z mojego życia – począwszy od pierwszej mojej wielkiej miłości, która po pół roku naszego związku zaczęła się oglądać za innymi; formalnie zerwałem ja, ale dopiero po tym, jak zobaczyłem ją, całującą się z innym. Pierwsze pół roku było wspaniałe, ale przez następne czułem, że coś jest nie tak; jednak dopiero musiałem zobaczyć sam na własne oczy, by dopuścić do siebie myśl, że tak naprawdę nie jesteśmy już razem (nb. druga moja wielka miłość była jeszcze dziwniejsza – raz się pocałowaliśmy i tyle było tego związku; następny mój związek, to już z żoną – tak więc pod tym względem mój życiorys nie jest zbyt bogaty, by nie powiedzieć, że jak na dzisiejsze czasy wyjątkowo ubogi).
Innymi słowy nauczyłem się nie lekceważyć takich drobnych przejawów odtrącenia i odnajdując je, traktuję odtrącenie jako fakt (tu fakt nie wpisania się przez dobę, jako niechybną zapowiedź tego, że już nigdy nikt się nie wpisze i w ogóle nie przyjdzie). Jest to klasyczny lęk; racjonalne myślenie nie pozwala na wysnuwanie takich wniosków – tymczasem ja tak się boję że znowu zobaczę swoją dziewczynę całującą się z innym, że wolę to uprzedzić – przyjmuję fakty zanim one powstaną. Ale dzięki temu, gdy w końcu przychodzą, nie są one dla mnie zaskoczeniem – jakże łatwo dzięki temu nie być zaborczym! Zaborczość przeczy miłości, a przecież ja chcę nauczyć się kochać. Ta lekcja przychodzi mi wyjątkowo łatwo. Mam czas na to, by oswoić się z myślą, że ktoś wybrał kogoś innego (całkowite zerwanie znajomości jest oceniające i przeciw temu każdy będzie się buntował, ale wybór kogoś innego, nie – oceniające jest jedynie dla kogoś, kto jest zadufany w sobie, a ja wiem, że są ludzie ciekawsi ode mnie, bardziej wartościowi, więc nie dziwi mnie, że ktoś wybiera kogoś innego; ponieważ nie dziwi, to łatwo mi ten wybór uszanować).
Nie polecam wam takiego podejścia (chodzi mi oczywiście o to uznawanie faktów, zanim one powstaną), bo przed wami jeszcze całe życie i wam nie wolno się z niego wycofywać. Ale w moim przypadku, to coś zupełnie innego. Jestem już w takim wieku, w którym można liczyć jedynie na zawieranie powierzchownych znajomości – role przyjaciół są już dawno obsadzone, a nawet jeśli nie, to przecież nie z kimś tak starym, jak ja; marzyła mi się co prawda rola ojca – tu mój wiek nie jest przeszkodą, a wręcz przeciwnie – pomaga i nawet przez moment wydawało mi się, że coś takiego się rodzi, choć wcale o to nie zabiegałem. No ale teraz już wiem, że tylko mi się wydawało i że w ogóle jest to nierealne. No ale dzięki temu, że wyczuwając lęk, uprzedzam fakty, nie było we mnie ani krztyny zaborczości (nie ustrzegłem się innych błędów, przez co i tak zostałem całkowicie skreślony, jako człowiek, a na przebaczenie nie mam żadnych szans, ale przynajmniej nie dołożyłem do tego wszystkiego, za co podpadłem, jeszcze zaborczości).
Nie wiem, czy to dobry przykład, wszak jestem jednym wielkim nieudacznikiem (i zapewne takie postępowanie do tego nieudacznictwa się przyczynia), a jedyny jasny promyk we mnie, to to moje pisanie – to jedyny dar, jakim Bóg mnie obdarzył (choć i co do tego wiele osób ma wątpliwości – jestem wręcz uważany za zadufanego w sobie, bo wg tych osób to tylko ja sam myślę pozytywnie o swoim pisaniu, a nikt poza mną nie uważa go za wartościowe – zwracano mi wręcz uwagę, że jakoś nikt tego nie chwali – a robiła to osoba, do której mam zaufanie, która bynajmniej nie czeka tylko na okazję, by mi dokopać; jej zdanie na pewno wynika z troski o mnie, z życzliwości, z miłości do wszystkich ludzi (i której notki na jej blogu są często chwalone przez innych, a więc ma prawo zwracać mi na to uwagę); co prawda akurat ostatnio nie odpowiadała na moje maile, które wysyłałem z kolei z troski o inną osobę, no ale to zapewne wynika z jej oceny wartości tego, co piszę – po prostu szkoda jej na to czasu, a nie z braku życzliwości, bo to prawdziwa chrześcijanka, szczerze oddana Chrystusowi – prawdziwie, a nie w sposób udawany) – może więc to nie jest dobry przykład pozytywnego wykorzystywania swoich lęków. Ale wierzę, że lęki można wykorzystać pozytywnie.
A czy wy potraficie wykorzystać jakoś swoje lęki? Czy w ogóle wierzycie w to, że można je wykorzystać pozytywnie? A może nie ma na to żadnych szans – zawsze będą jedynie furtką dla szatana?
(Dopisek z 19.10.2007):
Po komentarzu Angeliki do poprzedniej notki uznałem w końcu, że Asia ma rację, że to moje pisanie jest nic niewarte. Może powinienem był zmienić tę notkę (w tym miejscu, w którym pisałem jedyny jasny promyk we mnie..), ale w końcu pozostawię ją taką, jaką napisałem; w zamian za to dopiszę to, co teraz. Tym, którzy jeszcze tu zaglądają, a szukają wartościowych tekstów o Bogu, którzy chcieliby rozwijać swoją wiarę, jedyne, co mogę zaproponować, to właśnie odwiedzać Asię. Może kogoś zdziwi, że katolik proponuje innym bloga protestantki, ale po prostu uważam, że to najlepszy blog religijny – http://westchnienie-do-nieba.blog.onet.pl/ (Asia nie życzy sobie, bym się u niej wpisywał, więc nigdy nie znajdziecie tam moich komentarzy, ale to tylko z tego powodu ich tam nie ma – piszę to wyraźnie, by nie było, że jakieś żarty sobie stroję, że niby odsyłam, a sam tam nie bywam – bywam, ale prośby Asi nie uszanowałem tylko raz, gdy w moim przekonaniu przesadziła w osądzie mojej osoby).
Acha, jeszcze jedno. Chcę jedną rzecz bardzo wyraźnie podkreślić – nie idę wieszać sobie kamienia u szyi. Nie uważam wcale, bym się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we Mnie – tym razem moje zamykanie bloga to nie jest reakcja lękowa. Utraciłem jedynie wiarę w to, że mam co dawać – skoro tyle osób przekreśliło mnie całkowicie, jako człowieka, a tyle innych zanudziło się przy moich tekstach, to pora przestać udawać (przed samym sobą rzecz jasna), że mam jeszcze co dawać (zarówno konkretnym ludziom, jak i swoim pisaniem). Może kiedyś miałem, ale teraz nie (może kiedyś, a więc pozostawiam sobie nadzieję na prywatny użytek, że może niecałe moje życie jest stracone, a jedynie mój czas już minął). I nie kasuję blogów – Listów, bo pozostawiam w sobie tę nadzieję, że może wtedy jeszcze miałem co dawać, a tego, bo choć nic niewart, to nikomu nie szkodzi (i być może nawet od czasu do czasu coś na nim napiszę – ale już tylko po to, by się wygadać; każdy od czasu do czasu gdzieś się musi wygadać, choćby tylko po to, by mieć siłę wstać rano z łóżka; a może tego wstawania nie będzie już za dużo?)
(Dopisek z 22.10.2007 1:50)
Właśnie wszedłem na swojego bloga i zobaczyłem, że połowa tego dopisku była carna na czarnym. Może powinienem był przy okazji wykreślić ostatnie zdanie? Wykreślam (czyli mam na tyle rozsądku, by wiedzieć, że to nie jest dobry pomysł, by o to prosić), ale jednocześnie com napisał, napisałem.