Rozum

Inside zadała mi bardo poważne pytanie:
 
Zaczytałam się i zamyśliłam, bo Twój zaczepny ;o)  ton, sprowokował mnie do zastanowienia się, co  mi przeszkadza by być tak blisko Boga jakbym tego chciała. No i cóż:  
„…rzecz w tym, że w naszej kulturze obowiązuje prymat rozumu, a po to, by te znaki odczytać i by je przyjąć jako wskazania dane od Boga, trzeba odrzucić rozum, trzeba uznać, że istnieje rzeczywistość, której rozumem nie da się objąć …”
tylko co z tym fantem zrobić?
 
Uzgodniliśmy oboje, że będzie lepiej, jeśli odpowiem na to w odrębnej notce (a nawet się ucieszyła z takiej propozycji):
 
Jak już zauważysz,
„że istnieje rzeczywistość, której rozumem nie da się objąć”,
to nieracjonalnym byłoby takie działanie, w którym mimo wszystko tę przestrzeń próbowałabyś wypełnić swoim własnym rozumem (nie mówiąc już o tym, że świadczyłoby to o ludzkiej pysze); jestem więc pewien, że tego nawet nie próbowałaś robić. A skoro tak, to masz dwa wyjścia – albo uznać, że do tej przestrzeni nigdy nie będziesz miała wstępu, albo uznać, że ta przestrzeń może być Ci dana (sama nigdy tam nie wejdziesz, ale że ta przestrzeń może być Ci dana). Innych możliwości nie ma – tylko te dwie. I to jest Twoja decyzja co wybierzesz – możesz powiedzieć
Mnie to nie interesuje, skoro tam nie mogę wejść swoim własnym rozumem,
 albo
Tak, chciałabym tam się dostać, choć nie wiem, jak to może się stać.
Skoro szukasz Boga, to domyślam się, że Twoją decyzją będzie to drugie zdanie.
Jeśli wybierzesz drugie zdanie, to racjonalnym działaniem będzie gromadzenie wiedzy (przynajmniej w tym podstawowym zakresie) o tym, czego w tej przestrzeni można się spodziewać (wszak nie Ty pierwsza podjęłaś taką decyzję – przed Tobą byli inni, którym ta rzeczywistość została dana).
Zakładam, że tak się właśnie stało (mało – jestem pewien, że i w tym się nie mylę); jeśli tak, to wiesz, że już nic więcej od Ciebie nie zależy, poza tylko jedną rzeczą –
to Ty decydujesz o tym, czy pokochasz Boga, czy nie.
On Ci tego nie narzuci, bo wszystko, co wobec nas czyni, czyni w całkowitym poszanowaniu naszej wolności – On Ciebie kocha, a miłość istnieje tylko w wolności, więc mimo, iż jest wszech-mogący, to będzie czekał na Twoją decyzję. Następny krok należy więc do Ciebie –
tak jak są dziewczyny, które proszą o miłość do chłopaka, tak Ty proś o miłość do Niego.
I tyle – to wszystko, to wystarczy. Tę miłość napewno od Niego dostaniesz, bo On czeka na tę prośbę; nie ma dla Niego większej radości, niż ta, gdy my chcemy Go pokochać.
Dlaczego nie ma większej radości?
Dlatego, że to jest cel naszego istnienia – trzeba spojrzeć na swoje życie w perspektywie wieczności, a tam czeka na nas taka sama relacja miłości, jaka obecnie istnieje między Bogiem-Ojcem, a Synem (taki stan w KK nazywamy niebem) – dokładnie taka sama (a nie jakaś podobna)! To jest nasza perspektywa, do której szykujemy się poprzez całe życie tu na ziemi, a nawet dłużej, bo także już w naszym życiu przed obliczem Pana (w KP jest to nazywane niebem, a w KK czyśćcem). A skoro taka jest nasza perspektywa, to jest oczywiste, że Bóg nie ma większej radości niż wtedy, gdy my wybieramy tę właśnie drogę – a to następuje dokładnie wtedy, gdy zapragniemy Go pokochać. Nasz wybór zaczyna się od tych właśnie słów
Panie, daj mi miłość do siebie, daj mi się pokochać. Pragnę Ciebie kochać. Niczego nie pragnę bardziej, niż tego, by kochać Ciebie, mój Panie.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Zło (2)

Wygląda na to, że kolejno moje notki będą komentarzami do komentarzy – oto kolejny taki komentarz:

 

Zło, które jest w nas, powinniśmy dostrzegać i powierzać Bogu – to zdanie zawiera dwa elementy: po pierwsze nie możemy być ślepi na zło, które czynimy. I tu są jakby kolejne dwa piętra, jako że zło możemy wyrządzić świadomie (i wówczas najważniejsze jest rozpoznanie tych sztuczek, jakimi skusił nas szatan), jak i nieświadomie (a wówczas najważniejsze jest pobudzanie własnej wrażliwości, kształtowanie empatii). Niezależnie od tych dwóch pięter (czyli niezależnie od tego, czy zło wyrządziliśmy świadomie, czy nieświadomie) nie możemy być na nie ślepi, również ze względu na konieczność wynagrodzenia krzywd – nawet zło popełnione nieświadomie nie zwalnia nas z tego obowiązku (inną sprawą jest, czy potrafimy wynagrodzić, ale próbować musimy zawsze). 
No i drugi element – mamy wszystko powierzyć Bogu. Oczywiście jedyną drogą jest modlitwa – autentyczna, szczera rozmowa z Bogiem! Trzeba przedstawić Mu wszystkie swoje rany, wszystkie lęki, przez które szatan ma do nas dostęp i posługuje się nami, jak swoimi narzędziami. Trzeba je przedstawić Bogu i prosić, by je uleczył. Trzeba prosić, by nas uwrażliwił. Trzeba prosić…
Tylko On może nas zmienić. Jedynie On. I jeśli potrafimy oddać się Mu we władanie, jeśli nieustannie będziemy to czynić, to ta nasza przemiana stanie się faktem. A  stanie się tylko Jego mocą, nie naszą (choć także naszym własnym wysiłkiem, a bez wysiłku nic się nie stanie).

 

 

 

 

 

Zło

Wcale nie trzeba walczyć ze złem, które jest w nas! Taka walka do niczego nie prowadzi – nasze życie nie może koncentrować się wokół zła, które czynimy, lecz powinno wokół miłości. Zło, które jest w nas, powinniśmy dostrzegać i powierzać Bogu. Nic więcej. Zwróćcie uwagę, że już sam pomysł, że możemy zwalczyć w sobie zło, jest przepełniony ludzką pychą – z takich pomysłów cieszy się tylko szatan. Owszem ważne jest, byśmy dostrzegali to zło, które czynimy – chociażby po to, by na przyszłość ropoznawać szuczki, jakimi posługuje się szatan, by nas odciągnąć od dobra, chociażby po to, by uczynić zadość temu złu (czyli wynagrodzić krzywdy, jakich dokonaliśmy); jednak nie po to, by prowadzić walkę. Nie po to zostaliśmy powołani, by prowadzić walkę, lecz po to, by czynić miłość. Możemy unikać okazji do zła, ale przeznaczeni jesteśmy ku dobru i ono powinno być treścią naszego życia.

Powracające dobro

Ta i następna notka, to moje wypowiedzi w komentarzach pod drugą częścią Poranionych. Mam nadzieję, że osoby, którym wówczas w ten sposób odpowiadałem, się nie obrażą:

 

Pamiętaj – dobro, jakie innym czynisz, wraca do Ciebie – i to jest normalne! Ale może być i tak, że nic do Ciebie nie wróci. To, co ewentualnie wróci, nie może być jednak motorem czyichkolwiek działań.

Z TAKĄ SAMĄ NATURALNOŚCIĄ POWINNIŚMY PRZYJMOWAĆ DOBRO, KTÓRE WRÓCI, JAK I FAKT, ŻE NIC DO CIEBIE NIE WRÓCI.

Jeśli wróci, to nie wolno się krygować Ach, ja nie mogę tego przyjąć, mnie się to nie należy… – właśnie takie zachowanie świadczy o wyrachowaniu (choć stwarza pozory czegoś odwrotnego).

Ale jak nie wróci, to i w tym, nie ma niczego niezwykłego. 

 

 

***

 

Żeby nie było wątpliwości – chodzi mi o bilans między konkretnymi osobami; z tego, że komuś coś daję, nie może wynikać oczekiwanie, że teraz coś mi się należy w zamian. Nic mi się nie należy – daję nie po to, by dostać coś w zamian, lecz po to, by komuś coś dać.

Mogę nawet usłyszeć, że jestem bezwzględnym, pysznym, despotycznym, zadufanym w sobie głupcem!!!!, ale to bez znaczenia (choć boli) – ważne, że próbowałem dać.

Jestem nieudolny, bo jestem tylko człowiekiem (na dodatek facetem, a wiadomo, że to gorsza połowa ludzkości), więc moje dawanie jest tak samo nieudolne, jak ja; jednak ważne by nigdy nie przestać próbować dawać – właśnie na to czeka szatan.

 

 

 

 

 

 

 

Poranieni (2)

Poprzednią notkę zakończyłem stwierdzeniem, że ten prosty i klarowny obraz mechanizmu zranień muszę nieco zaburzyć uwzględniając fakt, że ludzie są już poranieni.

 

Na pewno jest tak, że zranić może tylko osoba, która jest bliska, z którą nawiązała się jakaś więź; jednak każdy, nawet ten, kto jest zwykłym znajomym, z którym żadna więź nie zaczęła się tworzyć, może rozdrapać rany wcześniej przez kogoś zadane.

 

Ale właściwie co to znaczy rozdrapać rany?

 

Zanim spróbujemy sobie odpowiedzieć na to pytanie, zastanówmy się, co z ranami może się stać?

 

Najlepiej jest rany uleczyć. Rany uleczyć może tylko osoba zraniona (inni mogą jej w tym pomagać, ale uleczyć może tylko ona) – jedyny sposób na to, by uleczyć rany, to przebaczyć temu, kto zranił (przypomnę tylko z wcześniejszej swojej notki, że w tym przebaczeniu decydujące jest oddzielenie czynu od osoby). Dlaczego to takie ważne? Bo jeśli przebaczymy osobie (pozostawiając jedynie osąd czynu), to możemy odbudować obraz świata. Możemy przywrócić w tym obrazie wszystko to, co wniosła ta osoba (generalizacja już się nie uruchamia).

 

Co się jednak dzieje, jeśli nie przebaczymy?

 

Rany się zabliźniają – pojawiają się nowi ludzie, którzy wnoszą do naszego świata jasne promyki światła. Nasz świat, jak na wiosnę, zaczyna zielenieć…

Czy to następuje wyleczenie ran?

Niestety nie – to tylko pojawia się nowa nadzieja. Jednak wystarczy drobiazg, wystarczy zranienie zadane przez osobę obcą, by świat na nowo runął – nadzieja na lepszy obraz świata otrzymana od kogoś innego wali się, bo wydarzenie z pozoru błahe przypomina moment zadawania prawdziwej rany. Obraz świata rozsypuje się na nowo.

 

Co może osoba, która nieco wcześniej wniosła jasne promyki światła?

 

Właściwie nic – te promyki stają się nieważne wobec ogromu ran zadanych wcześniej; może tylko czekać, by mogła przynosić nowe promyki i na nowo rozświetlać mrok. Ta osoba najczęściej nawet nie wie, że rany są i czego one dotyczą.

 

Co może zrobić ta osoba, która rozdrapała rany?

 

Nade wszystko może przepraszać – przecież zawiniła; reakcja osoby skrzywdzonej jest co prawda nieadekwatna do sytuacji (reakcja jest adekwatna do rany, a nie do winy osoby rozdrapującej ranę), ale o ile rana nie jest zbyt rozległa, to z tymi przeprosinami jest szansa się przebić.

Gorzej jeśli to się nie uda, jeśli rany były tak wielkie, że osoba, która rozdrapała rany, zostanie całkowicie skreślona – połączenia komórką odrzucane, SMS-y nieczytane, maile kasowane, jak zwykły spam…

To, czego w takiej sytuacji na pewno nie można zrobić, to obrazić się. Sam niedawno popełniłem taki błąd – obraziłem się na Basię. Nie jest to co prawda dokładnie taka sytuacja, o jakiej tu piszę (to nie ja rozdrapałem rany, lecz ktoś inny), ale skoro zdałem sobie sprawę, że tu chodzi o rozdrapane rany, to nie miałem prawa się obrażać. Osobie poranionej należy starać się pomóc – często jest tak, że tylko ten, kto się zetknął z reakcją na rozdrapane rany, wie o ich istnieniu; bardzo często o tych ranach, szczególnie tych najgłębszych, osoba poraniona z nikim nie rozmawia; nikt, nawet najbliżsi przyjaciele, nie wiedzą o ich istnieniu. Domyślać się ich istnienia może tylko ten, kto je rozdrapał. Skoro rozdrapał i skoro wie, że to zrobił, to powinien myśleć o zadośćuczynieniu. Na czym to zadośćuczynienie powinno polegać? Na uświadomieniu osobie poranionej, że jedyną metodą uleczenia ran, jest przebaczenie temu, kto poranił.

 

Pamiętajcie jednak o jednej rzeczy – angażując się w tę pomoc, nie róbcie tego dla siebie, róbcie to jedynie i wyłącznie dla tej osoby poranionej! Zresztą tych, którzy myślą, że przy tej okazji mogą coś zyskać dla siebie, muszę rozczarować – jeśli ktoś został skreślony, to już nic tego nie zmieni. W kontaktach międzyludzkich nie ma większej sankcji, niż odmowa wszelkich kontaktów; jeśli już ktoś taką decyzję podjął, to mechanizmy samoobronne nie pozwolą mu na zmianę tej decyzji – nikt nie dopuści do siebie myśli, że może kogoś krzywdzić w taki sposób. Owszem może się zdarzyć wycofanie z takiej decyzji, ale tylko w odniesieniu do osoby ważnej w życiu osoby poranionej – ukochanego, przyjaciela (klasyczny przykład przyjaciółka odbija chłopaka, więc zostaje skreślona; jednak gdy ten związek się rozsypuje, bywa, że przyjaźń odżywa); osoba daleka, małoważna nie ma na to szans.

A więc pamiętajcie – angażując się w taką pomoc, nie liczcie na to, że to wam coś da. Uprzedzam, by zamiast satysfakcji, że pomogliście, nie pojawiła się gorycz, że nie dostaliście nic w zamian. Nie dostaniecie! Mało – możecie jeszcze bardziej podpaść! (po pierwsze dlatego, że jeszcze bardziej możecie rozdrapywać rany, a po drugie ze względu na wspominane mechanizmy obronne – interpretacja waszego działania może dostarczać argumentów za słusznością wcześniejszego skreślenia)

 

Jak możecie starać się pomóc?

 

Jeśli rany nie były aż tak rozległe i macie kontakt z osobą pokrzywdzoną, to oczywiście najlepiej tę pomoc nieść wprost tej osobie. Tu jednak pojawia się pewien paradoks – im większe te rany, a więc tym samym im bardziej ta pomoc jest potrzebna, tym mniejsze macie szanse, by ją udzielić – bo tym większe prawdopodobieństwo, ze zostaniecie skreśleni.

Co w takiej sytuacji?

Nade wszystko możecie próbować pomóc poprzez przyjaciół osoby pokrzywdzonej – może ich znacie, może macie do nich jakiś dostęp? To jest najlepsza droga. Osoba, która wnosi w życie osoby poranionej promyki światła, może nawet nie wiedzieć o ranach; sama nie jest w stanie pomóc, bo nawet nie wie, czego ta pomoc powinna dotyczyć; dzięki wam tę wiedzę może zdobyć.

 

Możecie też (tak mi się przynajmniej wydaje, ale dziewczyny – wy wiecie to lepiej) wykorzystać do tego jakieś forum publiczne. Ale pamiętajcie, nie wolno wam pisać wprost o konkretnej ranie; to co napiszecie, musi jedynie budzić w czytelnikach dwa podstawowe pytania:

 

– Czy ja nie noszę w sobie jakiś zranień? Czy przebaczyłem wszystkim, którzy mnie kiedyś skrzywdzili?

oraz

– Czy wokół mnie nie ma osób, które noszą w sobie rany? Czy ja nie mógłbym jakoś ich nakłonić do tego, by przebaczyli tym, którzy ich zranili?

Mocno wierzę w to, że niejedna z was zada sobie te pytania.

 

 

Poranieni (1)

Największe rany, najtrudniej się gojące, człowiek otrzymuje od najbliższych – od ojca, którego po raz pierwszy w życiu widzi oglądając kronikę filmową (w moich czasach coś takiego było przed każdym seansem filmowym – ale nie piszę tego o sobie), od mamy, która swoim dzieciom codziennie powtarza „za co mnie Bóg pokarał takimi dziećmi”, od ukochanego, który po tym jak to „pierwszy raz” mówi „wiesz, ja się dzisiaj spieszę, nie będę ciebie odprowadzać”, itp, itd, itp. Te rany się nie goją.

 

Nieznajomy na ulicy może nieźle kogoś wkurzyć, odebrać dobry humor na cały dzień, ale pomijając rzeczy skrajne – skrajną agresję, gwałt (bo to zupełnie inny kaliber i charakter ran inny), nie zrani trwale człowieka. To, co spotkało nas od nieznajomego, może chwilowo zaburzyć nasze funkcjonowanie w świecie, ale nie zmieni podejścia do świata i naszych oczekiwań, jakie stawiamy światu.

 

Po czym można poznać, czy to jest już trwała rana, czy nie?

 

Jeśli kogoś zranię, ale tak na prawdę nie zranię – jeśli jestem obcym, który tylko na chwilę zaburzył funkcjonowanie w świecie, to ta osoba pomyśli o mnie Ale z niego skurwysyn; jeśli jednak jest to rzeczywista rana, to ta osoba od razu doda Wszyscy faceci są tacy. Innymi słowy jeśli rana jest jedynie powierzchowna (a więc w gruncie rzeczy jej nie ma), to nie ma ona wpływu na obraz świata, a jedynie na obraz tej osoby, która zraniła; rzeczywista rana burzy w osobie skrzywdzonej obraz świata. I właśnie to najbardziej boli, bo osoba skrzywdzona czuje się bezradna, nie wie, jak ma funkcjonować teraz w świecie.

 

Dlaczego tak jest, że ranią tylko osoby bliskie, tylko te, z którymi uprzednio wytworzyła się jakaś więź?

 

Odpowiedź jest prosta – bo pozostałe osoby nie mają wpływu na budowanie własnego obrazu świata. Zburzyć obraz świata może tylko ten, kto wcześniej miał udział w jego budowaniu (lub z samego założenia powinien mieć, jak ten ojciec oglądany po raz pierwszy w kronice filmowej).

 

Każdy pragnie miłości, każdy oczekuje miłości – i jeśli damy komuś tę miłość (oczywiście nie myślę tylko o miłości między kobietą, a mężczyzną), to poprzez ten fakt wpłyniemy na obraz świata; świat wcześniej mroczny staje się jaśniejszy; im więcej damy komuś miłości, tym bardziej rozjaśnimy jego obraz świata; jednocześnie z naszego oglądu świata coraz więcej zacznie przenikać do oglądu osoby przez nas obdarowywanej.

 

Jeśli teraz stanie się tak, że ta osoba obdarowywana, zostanie przez nas skrzywdzona, to wszystko to, co wnieśliśmy do jej oglądu świata, runie. A jak runie ogląd świata, to nastąpi generalizacja – wszyscy są tacy…, każdy mężczyzna to… itd, itp, itd… 

 

***

 

Być może czytając ten tekst, wiele osób spojrzała na te sprawy w ten sposób pierwszy raz w życiu, ale jestem pewny, że teraz każdy widzi, jakie to jest proste, jakie oczywiste, jakie logiczne…

 

Jednak ten obraz muszę nieco zaburzyć – niestety życie jest bardziej skomplikowane. Musimy uwzględnić jeszcze fakt, że ludzie są właśnie poranieni.

Ale o tym w następnej notce.

 

 

 

 

 

 

Podpadziocha

Na chwilę przerwę ten cykl notek, w których teoretyzuję na potęgę (dwie następne notki są już co prawda gotowe, ale ponieważ nie dotyczą żadnych bieżących wydarzeń, to spokojnie mogą zaczekać) i będzie króciutka notka z aktualnych wydarzeń.

 Otóż wszedłem na bloga ks. Tomasza, gdzie trwa właśnie akcja zapisów na spotkanie, które odbędzie się w Warszawie. Włączyłem się do jakiegoś wątku pobocznego, w którym była mowa o tym, że bezrobocie w Polsce maleje jedynie statystycznie przez to, że ludzie wyjeżdżają z kraju. Akurat w firmie, w której pracuję, zajmuję się szkoleniem nowych pracowników, więc napisałem, że my przyjmujemy co raz więcej ludzi, a przy tym co raz gorzej przygotowanych do zawodu – a więc u nas widać wyraźnie, że rynek pracy zdecydowanie się zmienił. Dodałem jednak, że firma jest firmą programistyczną i jest w Warszawie – oba te czynniki mogą mieć wpływ na to, że te zmiany rynku pracy są widoczne wcześniej (tak jak wcześniej było widać u nas kryzys sprzed kilku lat).

Po tym, jak z mojego komentarza wynikało, iż jestem z Warszawy, ktoś napisał, że to grzech nie pojawić się na tym spotkaniu. Odpowiedziałem, że nie nadaję się do takich dużych imprez, ale żałuję, że nigdy nie poznam hm i Moherka – to są dwie osoby, które moderują blog ks. Tomasza (akurat tego dnia tego nie robiły, ale normalnie to one to czynią). Jak to napisałem, to poleciały na mnie gromy od wielu osób, że nie wymieniłem ks. Tomasza, a wymieniłem hm i Moherka (i dlaczego niby akurat je). Pewien chłopak nawet sobie „przypomniał”, jak ja atakowałem kiedyś ks. Tomasza, więc na pewno wszystko z zazdrości (odpisałem, że nic sobie nie mógł „przypomnieć”, bo nic takiego nie miało miejsca, więc po co to pisze, ale nawet nie przeprosił). Tylko jedna osoba stanęła w mojej obronie, że nie ma tu powodów do ataków i może ks. Tomasz by zareagował. Ks. Tomasz nie zareagował, ale następnego dnia zareagował Moherek.

(Księdzu Tomaszowi rzeczywiście jednej rzeczy zazdroszczę, mianowicie tego, że masowo zgłaszają się do niego jego czytelniczki, by ogłosił je swoimi córkami – takie relacje bywa, że na prawdę się rodzą; jednak moja zazdrość nie ma w sobie nic z mocy niszczycielskiej – przeciwnie, cieszę się, że takie zjawisko ma miejsce)

Dlaczego o tym piszę?

Bo odczytałem to zdarzenie jako znak, bym przestał się przejmować negatywnymi reakcjami na swoją osobę – ciągle to przeżywam (te ataki u ks. Tomasza również), a przecież właśnie ta historia pokazuje niedorzeczność tego „przeżywania”; ataki mogą nas spotykać i to nawet od ludzi, po których takich ataków trudno się spodziewać i mogą one nie mieć jakiegokolwiek oparcia w faktach – trudno, zdarza się; a nawet jak mają takie oparcie, to też trudno – nawet jeśli kogoś poranię, to nie robię tego celowo; można mi wytłumaczyć, lub choćby tylko pokazać palcem – jestem tylko człowiekiem, na dodatek facetem, za dużo po mnie nie należy się spodziewać (jednak zawsze jestem gotów przepraszać, zawsze jest mi przykro i zawsze jestem gotów bardziej uważać, by sytuacja się nie powtórzyła – a jak zrozumiem, to z pełną odpowiedzialnością mogę obiecać, że się nie powtórzy). Mam jednak prawo oczekiwać akceptacji dla mnie takiego, jakim jestem – każdy ma do tego prawo, ja również; trudno się spodziewać, by każdy mnie lubił, ale akceptacji mam prawo oczekiwać, a jeśli się z nią nie spotykam, powinienem jedynie mówić trudno..

 

 

(i wyszło na to, ze ta notka wpisuje się w tematykę następnych – już tych z teoretyzowaniem)

(tylko żeby nie wyszło, że mam jakieś pretensje do tych, którzy mnie skreślili – tak nie jest; bardzo żałuję, że do tego doszło)

 

 

 

 

 

Dlaczego?

 

Dlaczego nie potrafię zastosować czegoś z życiu, jeśli tego nie zrozumiem?

Przykładowo nie wystarczy powiedzieć mi Tego nie pisz, bo to mnie rani – ja muszę zrozumieć, na jakiej zasadzie rani. Póki nie zrozumiem, mogę szczerze obiecywać, że tego nie napiszę, ale z góry można założyć, że nie rozpoznam tych sytuacji, w których naruszam to, co obiecałem. No jak to, zacznę się wykłócać, przecież tu tego zdania nie ma, o którym mówiliśmy, więc skąd te zarzuty o dwulicowość, o to, że jestem fałszywy? Rzecz w tym, że jeśli tego nie zrozumiem, to co najwyżej mogę zapamiętać to, co zostanie mi wskazane palcem.

Czego takie zrozumienie może dotyczyć?

Np. tego, że jakaś więź jest więzią intymną, choćby nawet sprawiała wrażenie publicznej – w przypadku relacji miłosnej między kobietą, a mężczyzną, nikt nie ma wątpliwości, że o niej się nie opowiada, bo nikt nie ma wątpliwości, że jest ona więzią intymną; skoro taką jest, to ujawnienie czegokolwiek, co dotyczy tych dwojga, jest odbierane, jako zdrada – naruszenie intymności, jest zdradą związku! A przecież to niejedyna relacja, która ma charakter intymny – odkrycie, że bywają także inne o tym charakterze, jest moim największym odkryciem ostatniego okresu.

Zwracam przy tym uwagę, że to, o czym piszę, dotyczy wszystkich facetów, a nie tylko mnie (nawet tzw. mięśniaków – tylko z nimi sprawa jest o tyle trudniejsza, że oni nigdy nie zrozumieją i pozostaje tylko metoda wskazywania palcem).  Jest to fenomen, że dziewczynom takie zrozumienie nie jest potrzebne, a facetom tak.

 

Czy rzeczywiście wszyscy faceci tak mają, czy tylko niektórzy?

Odpowiadam jednoznacznie – mają wszyscy! Musicie jednak wiedzieć, że jeśli któraś z was pokaże swojemu chłopakowi coś palcem, to choćby on tego nie rozumiał, powie, że rozumie, potwierdzi tak, tak – masz rację kochanie.. (bo każdy facet wie, że w tych sprawach rację ma kobieta).

 To jest jedna z najważniejszych różnic między płciami. Jej źródło tkwi bezpośrednio w przysposobieniu do  macierzyństwa – kobieta nie może działać w sposób zależny od przeprowadzonych analiz rozumowych, jej działanie musi być natychmiastowe, oparte jeśli nie o instynkt, to o empatię – inaczej nie wypełniłaby swojej roli macierzyńskiej (szczególnie w tym początkowym okresie). Stąd właśnie empatia jest u kobiet o wiele większa, niż u mężczyzn i stąd one wiedzą, choćby to coś dla mężczyzny wyglądało na nielogiczne. Ta wiedza jest przekazywana w genach z pokolenia, na pokolenie. I tej wiedzy należy się jak największy szacunek.

 

 

Rok

          „Coś nie musi być doskonałe, by się tym cieszyć” – tak napisałem o swojej łazience w jednym z komentarzy pod poprzednią notką. Człowiek nie jest doskonały i nie jest doskonałe to, co on czyni – wszystko ma rysy, pęknięcia, wady; wady trwałe i okresowe – wady nienaprawialne i wady takie, które z biegiem czasu szlachetnieją…

          Ważne, byśmy umieli dostrzegać, że oprócz wad, są także zalety, że przy kolorze ciemnym, jest też jasny, że obok wichury jest łagodny powiew wiatru, że oprócz cierpienia jest i radość…

          Taki jest człowiek i wszystko, co on czyni.

          Ważne byśmy umieli się cieszyć tym, co dobre i byśmy umieli przebaczać to, co złe; byśmy potrafili przyjmować kogoś i to, co on czyni, takim, jakim on jest – z jego niedoskonałością!

 

***

 

          Dziś mija rok od powstania mojego bloga – początkowo „Listów..”, a później dopisywanego Post Scriptum. Nie był on doskonały, tak jak i ja nie jestem doskonały. Obiektywnie bilans jest wręcz niekorzystny – tak niewielu ludziom udało mi się pomóc, a nawet, gdy pomogłem, to pomoc ta okazała się nietrwała; z drugiej zaś strony tyle osób się na mnie śmiertelnie obraziło, jak na nikogo w tym blogowym światku. Nie ma wątpliwości – bilans niekorzystny…

          Jeszcze kilka dni temu myślałem o tym, by praktycznie się wycofać, by pozostawić tego bloga tylko po to, by czasami dać upust swoim emocjom… Jednak dziś wcale tak nie myślę – takie duże sprawy (pomoc w jakiś zagrożeniach, czy z drugiej strony huczne odejścia) są najbardziej widoczne; ale przecież oprócz nich dzieje się wiele w sposób niewidoczny dla oka – nie wiem (i nigdy się nie dowiem) ile moich myśli zapamiętacie i ile z nich zaowocuje w waszym życiu! Może to to, jest najważniejsze, a nie to, co ja wkładam do bilansu. Może być nawet tak, że ktoś, kto mnie całkowicie odrzucił, kupi to, co ja kiedyś powiedziałem (już było i tak, gdy za pewne propozycje zostałem odsądzony od czci i wiary, że po jakimś czasie przeczytałem o nich, jako o planach na przyszłość – stosunek tej osoby do mnie się nie zmienił, ale sama myśl była na tyle nośna, że stała się jej własną myślą, mimo iż wcześniej na tę myśl zareagowała alergicznie – mówiąc uczenie nastąpiła internalizacja..). Jestem odbierany, jako narzucający coś innym, jako ograniczający ich wolność, ale jednocześnie w moich myślach poszczególne osoby odnajdują coś dla siebie. Mój blog nie jest tuzinkowy, bo i ja nie jestem tuzinkowy – może czasami nieznośny, może czasami trudny do zaakceptowania, ale nietuzinkowy; to sprawia, że czasami można u mnie znaleźć świeże spojrzenie na coś, co od dawna wydawało się być znane aż do znudzenia, lub przeciwnie – niezrozumiałe i nigdy nie dające się pojąć.

 

          Dziękuję tym, którzy przy mnie zostali – mnie też jest potrzebne to moje pisanie, bo dzięki niemu czuję się potrzebny (bez Was tego pisania by nie było). Chciałbym jednak, by po mnie zostało coś więcej, niż tylko łazienka (czy ogólniej chałupa)… Zostanie znacznie mniej, niż bym chciał, bo takie marzenia, o których niedawno pisałem, nigdy się nie spełnią, ale jednak zostanie coś więcej, niż sama łazienka (choć ja nigdy się o tym nie dowiem).

          Obiecuję nie wtrącać się w Wasze życie (być jedynie do Waszej dyspozycji), nie doszukiwać się w zwykłych komplementach jakiś rodzących się więzi (o wszystkim, co powiecie pochlebnego, będę wiedział, że to tylko komplementy), a gdy komuś zrobi się duszno, nie będę pisał na blogu, jak mi jest smutno (żalu o to nigdy mieć nie będę, bo to normalne, że jedne znajomości wypierają inne, ale choć mi smutno będzie, to o tym nie napiszę) – teraz już wiem, jak to może kogoś zranić. Nie chcę Was ranić, nikogo nie zraniłem świadomie, po to by zranić – faceci już tak mają, że wiele rzeczy do nich nie dociera. Jeszcze raz przepraszam tych, których zraniłem (i proszę przekażcie im to, przecież wiem, że oni tego nie przeczytają, a każda z tych osób, jedynie poza drugim Czarnym Aniołem ma tu kogoś, kto jeszcze zagląda); postaram się, by to się nie powtórzyło. Obiecuję też, że już nigdy nic, co mi powiecie, choćby to były jedynie nic nie znaczące słowa, nie ukaże się w mojej notce. O tyle więc się zmieni mój blog, że mniej będzie o konkretnych sprawach, że będę się starał o wszystkim pisać ogólniej – zbyt ogólną myśl czasami jest trudno zrozumieć, ale może tak źle nie będzie…

          Może blog przeżyje kolejny rok?

 

Jak by kto chciał posłuchać, to proszę…