Wybory 2005 roku – PiS zdobywa 27% głosów, a PO 24%. Niemal tyle samo osób głosowało na jedną co i na drugą partię, licząc przy tym na to, że po wyborach powstanie POPiS. Funkcjonowała wręcz taka właśnie nazwa, jako synonim koalicji obu wygranych partii. Sam głosowałem wówczas na PO (jako że z tych właśnie kręgów opozycyjnych się wywodzę), jednak również ja liczyłem na POPiS.
Niemal tyle samo osób głosowało na jedną co i na drugą partię, ale jednak z wyraźną przewagą PiS, co decydowało o tym, komu zostało powierzone formowanie rządu. W pierwszych rozmowach przyszłych koalicjantów mowa była o Kazimierzu Marcinkiewiczu, jako premierze (ze strony PiS) i o Janie Marii Rokicie, jako wicepremierze (oczywiście z ramienia PO).
Podobnego układu należało się spodziewać w parlamencie, ale tu pierwsze zaskoczenie – PO zażądało funkcji Marszałka Sejmu dla Bronisława Komorowskiego. Ostatecznie w wyniku głosowania marszałkiem został Marek Jurek (PiS), a B. Komorowski wicemarszałkiem. Po tym głosowaniu przewodniczący PO Donald Tusk zakwestionował możliwość wspólnego rządu. PO postawiła wówczas PiS-owi kolejne żądanie niemożliwe do spełnienia – zażądała, by Jan Rokita oprócz stanowiska wicepremiera, pełnił również stanowisko Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek szefem MSWiA był ktoś z innej partii niż z tej, z której jest premier. Pamiętam za to z tego czasu wypowiedź Grzegorza Schetyny, który mówił o pannie na wydaniu – PO wiedziała, że PiS jest skazany na PO i za żadnym innym ugrupowaniem się nawet nie rozgląda.
Wewnątrz samej PO doszło do zderzenia dwóch odmiennych koncepcji uprawiania polityki – podstawowym stało się pytanie, czy w polityce obowiązuje przedłużenie systemu wartości, czy też w uprawianiu polityki nade wszystko liczy się skuteczność? Odnoszę wrażenie, że uosobieniem pierwszego podejścia był Jan Maria Rokita (i stąd te gorące dni września 2005 roku były końcem jego kariery politycznej), a z kolei Grzegorz Schetyna podsuwał pomysły żądania od przyszłego koalicjanta rzeczy niemożliwych – no bo albo koalicjant się zgodzi, a wówczas władza będzie należała nie do PiS-u, lecz do PO, albo się nie zgodzi, ale wówczas skompromituje się koalicją z tymi, którzy do koalicji się nie nadają (to wtedy doszło do koalicji z „Samoobroną” i LPR-em). Twarde stanowisko PO oznaczało wygraną tego ugrupowania bez względu na to, co PiS wybierze. Donald Tusk poparł to drugie podejście.
Zaraz pewnie usłyszę, że mimo wszystko grzech nielojalności PO do najpoważniejszych grzechów nie należy.
Rzecz jednak w tym, że każdy grzech rodzi grzech kolejny. Grzech nielojalności wyzwala mechanizm racjonalizacji – własne wyrzuty sumienia najłatwiej “oczyścić” wmawiając sobie, że ci, których skrzywdziliśmy, na inne traktowanie nie zasłużyli (nie poddaję ocenie moralnej takiej postawie – pokazuję jedynie, jak to działa). Proszę zauważyć, iż to od tego momentu w naszych dziejach zaczęły się seanse nienawiści polityków PO wobec polityków PiS.
* * *
Przypomniałem to wszystko, by nakreślić tło, na jakim należy patrzeć na książkę Wojciecha Sumlińskiego.
Przechodząc do książki nade wszystko zwrócę uwagę, iż autor bardzo wyraźnie nakreślił, iż w dziennikarstwie śledczym jest tak, że dziennikarz nigdy nie wie, w jakim stopniu jest jedynie pionkiem w grze, którą rozgrywają tajne służby. Nade wszystko podał przykład dziennikarki, która długi czas była karmiona przez służby prawdziwymi materiałami, by w decydującym momencie służby podały jej mieszankę prawdy i nieprawdy (a nie miała czasu, by to spróbować choćby zweryfikować).
Ale podał również przykład, jak to sam stał się jedynie pionkiem. Służby podsunęły mu zdjęcie Aleksandra Kwaśniewskiego ze słynnym agentem Ałganowem w okresie, gdy prezydent uparcie twierdził, że go w ogóle nie zna. Rzecz jednak w tym, że nastąpiło to w przeddzień, gdy prezydent miał składać zeznania pod przysięgą. Ujawnienie tego samego zdjęcia dzień później oznaczałby koniec polityczny Aleksandra Kwaśniewskiego. Służby jednak przewidziały, że dziennikarze mając taką sensację, nie będą potrafili się powstrzymać i że sprawa zakończy się tak, jak rzeczywiście się wówczas skończyła (każdy dziennikarz mając taką sensację boi się, że inny dziennikarz go ubiegnie).
21 listopada 2007 roku do Bronisława Komorowskiego (wg zeznań samego BK) zgłosił się płk Leszek Tobiasz, mówiąc, że ma dowody na korupcję w Komisji Weryfikacyjnej WSI. To na skutek tego donosu i działań podjętych wówczas przez ówczesnego Marszałka Sejmu (to był czas, gdy Ministrem Spraw Wewnętrznych i Administracji był Grzegorz Schetyna) Wojciech Sumliński został oskarżony o korupcję i trafił do aresztu (bez wyroku sądowego trudno kogoś więzić przez tyle lat, więc z aresztu już dawno wyszedł, ale śledztwo przynajmniej formalnie trwa, co dziennikarze mainstreamowi wykorzystują przeciwko W. Sumlińskiemu, mówiąc jeszcze dziś, że W. Sumliński jest oskarżony – no bo jest!).
Jakoś przez tyle lat nikt z tych oskarżonych o rzekomą korupcję w Komisji Weryfikacyjnej nie został skazany, a sam płk. Tobiasz nieoczekiwanie zakończył swoje życie, będąc jednak wcześniej skazany za podobne fałszywe oskarżenia w innych sprawach.
Przyznam, że tłumaczenie zachowania ówczesnego Marszałka Sejmu jego związkami z WSI jest możliwe. Wydaje mi się jednak, że równie dobrze to samo zachowanie daje się wytłumaczyć tym, że Bronisław Komorowski idealnie dał się wkręcić – jego organiczna od pewnego momentu nienawiść do polityków PiS-u była wystarczającym powodem, by dać się wkręcić. Czyż mogła przytrafić się lepsza gratka, niż ta, by dokopać Komisji Antoniego Maciarewicza (czyli Komisji Weryfikacji WSI), pokazać całej Polsce, jaki to ohydny facet (a w każdym razie takimi ohydnymi się otacza)?
Jedyne, co w tym spojrzeniu kupy się nie trzyma, to tylko reakcja Bronisława Komorowskiego – człowiek honoru po tym, gdy się okazało się, iż dał się wkręcić, po prostu by przeprosił i starał się zadośćuczynić za zło wyrządzone niewinnemu człowiekowi. No a tego u obecnego Prezydenta nie ma 🙁
(no chyba, że uznać, iż nie ma tu miejsca na honor, gdy przyznanie do tego, że dało się wkręcić agentowi WSI, oznacza konieczność wycofania się z czynnej polityki – polityk podatny na działania agentów nie powinien przecież pełnić żadnych kluczowych stanowisk w państwie; lepiej więc iść w zaparte i udawać, że problemu w ogóle nie ma – obawiam się, że Bronisław Komorowski nie zmieni swojej postawy wobec Wojciecha Sumlińskiego: ani go nie przeprosi, ani tym bardziej nie wytoczy procesu o zniesławienie (no bo wtedy sam by musiał składać zeznania przed sądem))