Po przerwie

Dziś bardzo nietypowo, ale nie chciałbym, aby zaginął pewien dialog, który prowadziłem na facebooku. Dlatego po długiej przerwie będzie jedna notka i to na dodatek kompletnie areligijna.

Na początku była wypowiedź pewnej Pani:

Gabriela udostępniła link w grupie Warszawy historia ukryta – spacery.
Dziś Warszawa to las dźwigów, kiedyś Warszawianie zadzierali głowę i widzieli jak powstaje Pałac…Trudno zapomnieć czyj to był dar dla ludu bratniej Warszawy, ale nie wyobrażam sobie Śródmieścia bez tego budynku. W jego cieniu mijały moje przedszkolne i podstawówkowe lata…nie tylko moje…w jego cieniu wychowało się wiele pokoleń…

którą to wypowiedź skomentowałem następująco:

Leszek Warszawianie może i zadzierali głowy, ale Warszawiacy chyba niespecjalnie…

No i od tego zaczął się dialog:


Gabriela […] obie nazwy mieszkańca Warszawy – warszawiak i warszawianin – są poprawne. Oba bowiem przyrostki: -anin i -ak służą do tworzenia nazw mieszkańców miast. Ponieważ przyrostek -ak sprawia wrażenie potocznego i charakterystycznego dla gwar mazowieckich, forma warszawiak jest odczuwana jako bardziej potoczna niż warszawianin (tak te nazwy kwalifikują słowniki, np. „Nowy słownik poprawnej polszczyzny” pod red. A. Markowskiego czy „Słownik nazw własnych” J. Grzeni). Warszawianin zatem częściej niż warszawiak pojawi się w tekstach oficjalnych.
 
Leszek Myślę, że Warszawiacy dobrze zrozumieli moją myśl – no cóż, tych otumanionych przez nową władzę, licznie ściąganych do Warszawy, nie brakowało – oni rzeczywiście te głowy zadzierali…
 
Gabriela to nie jest nowa wiedza, język polski żyje i chyba nie jest źle, jeżeli posługujemy się poprawną polszczyzną tak jak nas nauczyli rodzice czy nauczyciele…czy wg Pana Warszawiak jest kimś lepszym niż Warszawianin? Bo ja akurat nie rozumiem, mimo że jestem Warszawianką albo jak pan woli Warszawiaczką….
 
Leszek Rzeczywiście widzę, że Pani tego nie rozumie. A ja Pani powiem tak – rodzina mojej mamy „od zawsze” mieszkała w Warszawie z krótką przerwą podczas I wojny światowej, gdy z powodu głodu panującego w mieście musiała się schronić u kuzynów dzierżawiących majątek pod Radomiem. Za to mój ojciec trafił do Warszawy jako młody chłopak na początku lat 20-tych XX wieku. Przed wojną ktoś, kto trafiał do Warszawy, wtapiał się w to miasto, przyjmował jego zwyczaje, jego język… Właśnie wtapiał się. Stąd w moim domu zawsze był Warszawiak (a nie Warszawianin, choć krakowska szkoła językowa zwyciężyła jeszcze przed wojną), u mnie w domu zawsze był pl. Bankowy (a nie pl. Dzieżyńskiego), zawsze było Leszno (a nie al. Świerczewskiego)…

 

Tymczasem nowy ustrój, jaki zapanował po wojnie, wszystko tworzył na gruzach starego. Symbolem takiego wrzodu na tkance miasta stał się PKiN – to było obce ciało wyrosłe w samym środku miasta. Ci którzy czuli się Warszawiakami, nie zadzierali głowy w zachwycie – zachwyt pojawiał się jedynie wśród Warszawian, którzy chcieli tworzyć całkiem nowe miasto na gruzach starego.

Cały dialog toczył się w takich typowych klimatach warszawskich (Warszawiacy są przywiązani do tego określenia), ale pointa jest bardziej ogólna, bo to znamienne dla naszych czasów (a odziedziczone po PRL-u), że dziś się nie równa do tych, do których się wchodzi, lecz przyjmuje się, że wszystko wolno. To jest ta tajemnica, dla której wokół nas jest tyle chamstwa – w tym w życiu publicznym.