Ani kapłan, ani lewita, tylko Samarytanin.

Dziś jeden z najbardziej znanych fragmentów ewangelii – przypowieść o miłosiernym Samarytaninie
(myślę, że tym razem nawet nie muszę niczego cytować).
Kogo tam mieliśmy oprócz tytułowego Samarytanina? – kapłana oraz lewitę, a więc przedstawicieli dwóch najważniejszych rodów, którym powierzone były szczególne funkcje
(lewici byli strażnikami Namiotu Spotkań).
A kogo Chrystus postawił za wzór? – Samarytanina!

Często się nam wydaje, że nasza religijność jest przepustką do nieba. Nic bardziej mylnego – i ta przypowieść nam o tym przypomina. To, że przynależymy do kościoła katolickiego, to nasze szczęście, bo od samego początku poznajemy Boga i Jego relacje z nami w sposób najmniej skażony ograniczeniem umysłu ludzkiego, bo mamy dostęp do sakramentów, które co prawda nie działają na zasadzie czarodziejskiej różdżki (wielu by tak chciało), ale które mają niesamowitą moc. To nasze szczęście, nasz handicap. Ale nic więcej – sama przynależność do kościoła niczego nie gwarantuje! W chwili śmierci Pan będzie nas pytał o naszą miłość, o to, jak kochaliśmy innych, jak to się wyrażało.
O to będzie pytał – tylko o to i każdego – nie tylko katolików, nie tylko chrześcijan – ale po prostu wszystkich!