Głębokim pokojem napełnia mnie myśl o chwili, w której Bóg wezwie mnie do siebie – z życia do życia.
Jan Paweł II
Miałem wielkie szczęście, że przed laty wydawało mi się, iż Pan chce mnie zabrać do siebie. Obudziłem się w środku nocy i było mi duszno. Żona otworzyła okno na oścież, a mnie nadal było duszno – a gdy przysiadła na łóżku (bardzo delikatnie), wydawało mi się, że cały świat zaczął wirować.
Właśnie wtedy zacząłem się modlić i oddawać Panu wszystko – także swoje życie. W tym momencie pomyślałem – Ale ja jestem hojny: oddaję Bogu to, co i tak do Niego należy. Ten dystans do samego siebie sprawił, że wszystko ode mnie odeszło – tak, że nawet karetka nie zdążyła przyjechać (gdy przyjechała i tak zabrali mnie do szpitala, ale już było wiadomo, że już po wszystkim, że już nic złego się nie wydarzy).
To wydarzenie odcisnęło się na moim życiu – od tego momentu wiedziałem już, że w chwili zagrożenia życia nie odwrócę się od Boga, a przeciwnie – będę Mu się powierzał, wiedząc, że jestem w najlepszych rękach.
Jest wielkim praradoksem, że dziś mam bardzo poważne wątpliwości, czy moje życie się Panu na coś przydało (wręcz wszystko wskazuje na to, że nikomu nic nie dałem, że nie wypełniłem tego, czego Pan ode mnie oczekiwał – a jednak mimo wszystko mnie również (tak, jak JPII) głębokim pokojem napełnia myśl o chwili, w której Bóg wezwie mnie do siebie.
Wczoraj wydarzyła się dziwna historia. Jak zwykle miałem ustawiony budzik w telefonie na 6:53, by z odpowiednim zapasem wstać na 7:00 na mszę. Tym razem jednak sam z siebie obudziłem się o 6:10. Zastanawiałem się nawet, czy nie doczekać siódmej – ostatecznie jednak położyłem się spowrotem. Okazało się jednak, że po raz pierwszy od prawie 50 lat nie obudziłem się na głos budzika. Obudziłem się dopiero o 7:37 – to jest kilka minut po tym, gdy msza w Świątyni Opatrzności się zakończyła. Zobaczyłem pustą kaplicę Najświętszego Sakramentu – jeszcze tylko kilka osób zostało, pomodlić się w ciszy…
Przewinąłem pasek na wyświetlaczu, by przesunąć się na początek mszy – okazało się, że owszem wszystko jest nagrane, tylko że dźwięk pochodzi z głównego kościoła – księdza w ogóle nie było słychać! (n.b. dzisiaj było dokładnie tak samo – już na Świątynię Opatrzności nie mogę liczyć).
– No to widzę Panie, że w tej sytuacji pozwoliłeś mi dłużej pospać.
W pierwszej chwili pomyślałem, No to przyjdę na dwunastą, ale zacząłem szukać innej mszy. I trafiłem na coś takiego (sama msza zaczyna się w 35 minucie – Ewangelia w 46, a kazanie w 48-mej):
Proponuję wysłuchać tego kazania (po wysłuchaniu Ewangelii, bo to kazanie w całości nawiązuje do tego czytania), które kończy się następującym apelem:
Panie, prosimy Ciebie, abyś przebaczał nam nasze grzechy i słabości i chronił nas od ludzi, którzy niestety w Kościele zamiast bronić swoich braci i siostry, prześladują. Chroń nas od takich ludzi. Modlimy się za nich, błogosławimy i przebaczamy, ale daj nam takich pasterzy, którzy będą prorokami Twoimi i będą wspierać i błogosławić tych, którzy idą w imię Twoje. Dziękujemy Ci za takich naszych przełożonych w Kościele, którzy też mają wielką miłość, mądrość i pokorę i którzy nie prześladują proroków, ale ich chronią, błogosławią, bo sami są prorokami Boga i wiedzą, jak wielka to odpowiedzialność.
Wygląda więc na to, że Pan tak dziwnie podziałał z moim wstawaniem, bym odniósł się do tych słów.
Zacznę od tego, że kompletnie nie znam tego księdza i w pierwszej chwili sądziłem, że on odnosi się do o. Adama Szustaka, o którym zaczyna się mówić, że to heretyk (sam słyszałem, jak w pewnym panelu dyskusyjnym Robert Tekieli mówił, że to heretyk – aż ks. Dariusz Oko się za nim wstawił, że nie można tak o nim mówić, bo w tym, co głosi, nie ma żadnej herezji). Ale to nie o o. Szustaku mówił ks. Daniel, lecz o sobie – to on jest tym prorokiem, który oczekuje od hierarchów, by również wśród nich byli prorocy i by pomagali jemu w jego dziele.
Bezpośrednio pod oknem z transmisją jest następujący podpis:
Zapraszamy do wspólnej modlitwy z Ojcem Danielem i Wspólnotą MIMJ
Kliknąłem więc na ten link – okazało się, że nie ma tam żadnej informacji na temat samej wspólnoty (kliknijcie na ABOUT i sami się przekonacie). Ale kliknąć warto, bo tam pojawia się link na stronę WWW.
Pierwsze, na co zwraca uwagę sam ks. Daniel, to:
UWAGA! Wspólnota MIMJ oraz jej Pasterz o. Daniel Galus nie jest związany z obecnymi dziełami Fundacji Anioł Miłosierdzia.
A więc okazuje się, że to nie Miłosierdzie Jezusa jest najważniejsze dla tej wspólnoty, lecz pieniądze. W pierwszej chwili trudno zajarzyć, o co chodzi – a to chodzi o to, że kiedyś ks. Galus zakładał Fundację Anioł Miłosierdzia, ale tamta fundacja coś się pokłóciła z ks. Danielem, więc ksiądz założył nową fundację – no i ta sprawa okazuje się być najważniejsza dla całej wspólnoty.
A w ogóle to sama wspólnota jest w jakimś konflikcie z ordynariuszem miejsca, czyli z abpem Wacławem Depo z diecezji częstochowskiej. Myślę, że najłatwiej wyrobić sobie zdanie korzystając z następującego zestawienia na portalu Aleteia.
Sprawa nie jest więc prosta – bo z jednej strony od strony prawnej wszelkie racje są po stronie Arcybiskupa – zarówno w sprawie nieposłuszeństwa, jak i nawet bezprawnego posługiwania się tytułem ojcec (ks. Daniel jest zwykłym księdzem diecezjalnym). Ale trzeba pamiętać, że ks. Galus już jako kleryk wyróżniał się spośród innych. Ciepły, serdeczny wobec ludzi i prawdziwie zaangażowany został gorąco przyjęty przez parafian. Wysłany do zapadłej, maleńkiej parfii, potrafił stworzyć coś naprawdę dużego – jego wspólnota rozrastała się, a na spotkania ewangelizacyjne przyjeżdżały tłumy…
Ale czy aby pycha, której ks. Galus tak nienawidzi u swoich przełożonych, nade wszystko nie dotknęła właśnie jego?
„Gość Niedzielny” cytował opolskiego hierarchę, który polecił teologom sprawdzenie pisma „Ogień Jezusa” wydawanego przez Wspólnotę: „Teksty teologiczne są poprawne i we właściwy sposób mogą ukierunkowywać tę formę duchowości, jaką proponuje Odnowa w Duchu Świętym. Jednak największym mankamentem czasopisma zdaje się bezustanne odwoływanie się do autorytetu o. Daniela Galusa, którego każdemu słowu i gestowi przypisuje się przesadne znaczenie, postrzegając go niemal jako proroka naszych czasów. To swoisty kult jednostki, który budzi niepokój, bo jest przecież jednym ze znamion sekty”.
Może warto porównać ks. Galusa ze wspomnianym wcześniej o. Adamem Szustakiem? Przecież o. Adam doznał podobnego upokorzenia – jemu po trzech latach wspaniale rozwijającej się wspólnoty, którą założył w Duszpasterstwie Akademickim „Barka” w Krakowie, odebrali jego przełożeni. O. Adamowi postawiono podobny zarzut – jego przełożeni obawiali się, że w prowadzeniu tej wspólnoty o. Szustak za bardzo koncentruje ludzi wokół siebie.
Podstawowa różnica między nimi polega właśnie na tym, że o. Adam podporządkował się tej decyzji. Mało – po paru latach tę decyzję o odebrania mu wspólnoty przypisywał bezpośrednio naszemu Panu! (a nie swoim przełożonym). Wyraźnie docenił zagrożenie, jakie w nim samym tkwiło.
Ks. Daniel, choć jemu wspólnoty nie odebrano – chciano jedynie odseparować na czas rekolekcji – wszelkie polecenia ignorował i ignoruje nadal. On sam siebie naprawdę uważa za proroka, a innych za sługi szatana.
Obawiam się, że to są kolejne uboczne efekty tego, że biskupi nie poddali się autolustracji. Tak jak kasta sędziowska miała sama doprowadzić do samooczyszczenia, a nie doprowadziła, tak też miało być z biskupami i dokładnie z tym samym skutkiem. Te wszystkie lawendowe mafie, ci wszyscy oddelegowani do Kościoła przez SB… Bez tej autolustracji jakże łatwo młodym, ambitnym i szczerze oddanym Jezusowi kapłanom, odrzucić wszystko, co od przełożonych pochodzi – i chytry plan szatana się spełnia.
I znowu mi się zebrało na wspominki. Pamiętam rok 1975, gdy to po raz pierwszy biegałem codziennie do Filharmonii, a wszystko za sprawą Konkursu. Był to sławetny konkurs, którego laureatem został Krystian Zimerman.
Przez wiele lat wcześniej razem z mamą śledziłem konkursy przez Polskie Radio – w roku 1975 po raz pierwszy w życiu biegałem na koncerty. A trzeba przyznać miejsce miałem znakomite – siedziałem za plecami (całkiem dosłownie – w następnym rzędzie) Witolda Małcużyńskiego, który był jednym z jurorów (a jak dla mnie najwybitniejszy ówczesny pianista).
W tym samym konkursie startowała również Katarzyna Popowa-Zydroń, które obecnie jest przewodniczącą jury (a wtedy udało się jej przejść do III etapu). Wśród jurów jest też Łotyszka Dina Joffe, ktora zajęła II miejsce – a więc tuż za Krystianem Zimermanem; jest też Ewa Pobłocka, o rok młodsza od niego, a która na następnym Konkursie weszła do finału i zajęła 5 miejsca. Gdy ją zobaczyłem w jury całą siwiuteńką, to aż się przeraziłem (to wszystko są ludzie młodsi ode mnie – poza Katarzyną Popową-Zadroń, która jest z 1948 roku; pani profesor jest bułgarskiego pochodzenia Екатерина Попова, ale studia muzyczne kończyła w Gdańsku).
Pamiętam, że po tym Konkursie uświadomiłem sobie, że był to zarazem ostatni konkurs, na który mogłem sobie spokojnie biegać – wiedziałem, że przy następnym będę już pracował i będę musiał wziąć urlop (ale tego, bym nie wziął, zupełnie sobie nie wyobrażałem). Tymczasem ten następny wypadł na czas mojego pobytu w wojsku. To co prawda była już praktyka oficerska, więc Konkursem nadal żyłem, ale już tylko poprzez radio i nie w takim wymiarze (zresztą w tym czasie byłem jednym z dwóch redaktorów „Solidarności Koszalińskiej” – pisma MKZ NSZZ „Solidarność” – a więc aż tyle czasu nie miałem).
Kolejne Konkursy jeszcze bardziej mnie ograniczały, jako że będąc już w małżeństwie nie mogłem tak swobodnie dysponować czasem. W efekcie już nigdy więcej do Filharmonii nie biegałem.
Ale od kilku lat jest tak doskonała obsługa Konkursu i w TVP Kultura, a ostatnio w internecie, że przeżywam to tak samo, jak wtedy w 1975 roku 🙂 No i jak wtedy miałem swojego faworyta Krystiana Zimermana, tak w tym mam Szymona Nehringa. Szymon już w poprzednim Konkursie wszedł do finału, gdzie jednak jury go skrzywdziło (mówiło się, że przez to, że nie u tego profesora się uczył). W tym roku jury w tym głównym trzonie jest to samo – ale tym razem studiuje u prof. Katarzyny Popowej-Zadroń. A więc życzę mu tego, by nikt go nie skrzywdził (a gra feomenalnie).
Ostatnio bardzo dużo słucham o. Adama Szustaka; nade wszystko wysłuchałem wielu konferencji z cyklu Pachnidła, które są analizą Pieśni nad pieśniami – księgi przypisywanej królowi Salomonowi. Każdemu gorąco polecam ten cykl.
Ale w ramach tego cyklu pojawiło się nagranie oznaczone jako S01E10, w którym o. Adam zajmuje się Księgą Rodzaju, w oparciu o którą analizuje, czym jest dusza.
Wywód jest mniej więcej taki: Bóg stworzył Adama dokładnie w ten sam sposób, co i np. drzewa, mieszając różne składniki materii z ziemi. A gdy już to uczynił, to Bóg w to, co uczynił, tchnął życie. Jednak dokładnie to samo sformułowanie odnosi się do zwierząt – w nie również tchnął życie. Co to oznacza w praktyce? W tym momencie człowiek zaczął podlegać emocjom – a zwierzęta również podlegają emocjom. A zatem w tym momencie człowiek (ogólnie człowiek, bo przecież pierwotnie Adam oznacza człowieka – pojęcia mężczyzna jeszcze nie było) niczym się nie różni od zwierzęcia.
Ale dla tego człowieka Bóg utworzył ogród Eden i to tam Bóg wsadził człowieka. Ale tylko człowieka – w ogrodzie Eden nie było w ogóle zwierząt! W tym ogrodzie rosły różne drzewa – w tym w samym centrum dwa konkretnie nazwane Drzewo życia oraz Drzewo poznania dobra i zła. O innych drzewach nic nie wiadomo, ale należy się domyślać, że te inne oznaczały różne wartości tak, jak te dwa wyraźnie nazwane, a więc np. piękno, dobroć, waleczność, roztropność… Człowiek miał pielęgnować te wartości i cieszyć się owocami tych wartości – tym został wyróżniony ponad zwierzęta.
Ale to nie koniec – Pan Bóg w pewnym momencie zauważa, że człowiekowi czegoś brak, że człowiek nie powinien być sam.
I to wtedy w czasie, w którym Adam spał, wyciągnął z niego żebro i z tego żebra, a dodatkowo jeszcze z nieznanej bliżej materii, zrobił Ewę. Jemu samemu zresztą również włożył coś w miejsce usuniętego żebra. Nie wiadomo bliżej, z czego to pochodziło – nie było to z prochu ziemi, jak to było wcześniej, bo gdyby tak było, to i tym razem zostałoby to tak nazwane. Z czego więc to było? – skoro nie było to z ziemi, to mogło być jedynie z Niego! Bóg włożył w człowieka (zarówno Ewę, jak i Adama) kawałek Siebie!
I to jest właśnie dusza.
Jedyne, co człowiek ma w sobie nieśmiertelnego. Jedyne, co stanowi o jego tożsamości! – na koniec dziejów odzyskamy nasze ciała, ale te ciała będą przemienione; nie będziemy siebie poznawać, tak jak uczniowie początkowo nie poznawali Zmartwych- wstałego Jezusa. To, co nas określi, to nasza dusza.
W odrębnej notce zacytuję pełen opis z Księgi Liczb:
(7)I przemówił Pan do Mojżesza: (8)Weź laskę i zbierz całe zgromadzenie, ty wespół z bratem twoim, Aaronem. Następnie przemów w ich obecności do skały, a ona wyda z siebie wodę. Wyprowadź wodę ze skały i daj pić ludowi oraz jego bydłu. (9)Stosownie do nakazu zabrał Mojżesz laskę sprzed oblicza Pana. (10)Następnie zebrał Mojżesz wraz z Aaronem zgromadzenie przed skałą i wtedy rzekł do nich: Słuchajcie, wy buntownicy! Czy potrafimy z tej skały wyprowadzić dla was wodę? (11)Następnie podniósł Mojżesz rękę i uderzył dwa razy laską w skałę. Wtedy wypłynęła woda tak obficie, że mógł się napić zarówno lud, jak i jego bydło. (12)Rzekł znowu Pan do Mojżesza i Aarona: Ponieważ Mi nie uwierzyliście i nie objawiliście mojej świętości wobec Izraelitów, dlatego wy nie wprowadzicie tego ludu do kraju, który im daję. (Księga Liczb, rozdział 20)
Głównie dzięki s. Faustynie nauczyliśmy się patrzeć na Boga, jako na tego, który jest przepełniony miłosierdziem – bo to tak na pewno jest. I zapewne przez to w tym obrazie trudno jest nam zrozumieć, dlaczego Bóg ukarał Mojżesza (i jego brata) tym, by mimo tego, iż wypełnili wolę Bożą (i to mimo wielu buntów samych Żydów), doprowadzili cały naród do Ziemi Obiecanej, sami mieli do niej nigdy nie wkroczyć? Ci, którzy wielokrotnie się przeciw Bogu buntowali, mieli do niej dojść, a ci dwaj, dzięki którym to się stało możliwe, mieli tego nie dostąpić!
To wydaje się aż tak nieprawdopodobne, że z naszej pamięci wykluczamy świadomość, że to Bóg wymierzył im tę karę.
Podstawowy problem, jak sądzę, leży w tych słowach – Słuchajcie, wy buntownicy! Czy potrafimy z tej skały wyprowadzić dla was wodę? Bunt był buntem przeciw Bogu – choć skierowany bezpośrednio do Mojżesza i jego brata, że to On, Bóg, odebrał Żydom dostatek, a wyprowadził na pustynię, na której brakuje nawet wody. Przytoczę tu nieco wcześniejszy fragment:
(2)Gdy społeczności zabrakło wody, zeszli się przeciw Mojżeszowi i Aaronowi. (3)I kłócił się lud z Mojżeszem, wołając: Lepiej by było, gdybyśmy zginęli, jak i bracia nasi, przed Panem. (4)Czemu wyprowadziliście zgromadzenie Pana na pustynię, byśmy tu razem z naszym bydłem zginęli? (5)Dlaczegoście wywiedli nas z Egiptu i przyprowadzili na to nędzne miejsce, gdzie nie można siać, nie ma figowców ani winorośli, ani drzewa granatowego, a nawet nie ma wody do picia?
To po tych słowach Mojżesz poszedł do Namiotu Spotkania (zaczął się modlić), by szukać zbawienia dla siebie i całego ludu jemu powierzonego.
Bóg okazał swoją moc, by Żydzi poczuli się bezpiecznie, skoro zobaczą Bożą potęgę. A tymczasem Mojżesz tę moc chciał przypisać sobie, aby samemu zyskać posłuch w narodzie. Wiedział od Boga, że uderzając laską o skałę, wytryśnie z tej skały woda, ale to sobie przypisywał tę moc. Stając przed Żydami wraz z bratem, powiedział: Czy potrafimy z tej skały wyprowadzić dla was wodę? Gdyby przynajmniej na koniec powiedział, że to Bóg zadziałał, bo to On pokochał ten lud – ale tego Mojżesz nie powiedział.
Wczoraj oglądałem koncert z ulubionymi piosenkami papieża Jana Pawła II, zatytułowany „Abba Ojcze” – a wszystko ze wspomnieniem 30-tej rocznicy spotkania Papieża z młodymi, które miało miejsce w 1991 roku.
Przyznam, że sam zamierzałem pójść w pielgrzymce na to spotkanie i przymierzałem się do tego na poważnie (nawet rzuciłem palenie, wiedząc, że na pielgrzymkach palenia jest zabronione – rzucałem palenie tylko raz, właśnie na tę pielgrzymkę i uczyniłem to skutecznie – do dziś nie palę). Ale jednak w ostatecznym rozrachunku zabrakło mi odwagi i nie poszedłem.
Tematem przewodnim tej pielgrzymki byli święci – na każdy dzień, przedstawiane były sylwetki kolejnych polskich świętych (kogo dokładnie – nie wiem, ale tak było).
Właśnie po tej pielgrzymce, byłem rozpoznawalny na ulicy – ludzie powszechnie pokazywali sobie mnie, gdy chodziłem przez miasto. Przypuszczam (ale tego nie wiem), że chodziło o to, że wszyscy jesteśmy powołani do świętości i że takich świętych spotykamy na co dzień – oni są wśród nas…
A więc prawdopodobnie zostałem zaetykietowany, a z etykietą tak już jest, że nade wszystko etykieta zwalnia ludzi od myślenia. Nade wszystko wśród tych pokazujących mnie palcami, gościł taki charakterystyczny uśmieszek (politowania?…) – zdecydowanie nie było to przyjemne.
Tak było w Warszawie. Ale na wakacje pojechałem do Mielna, a tam usłyszałem za sobą głos pewnej dziewczyny: O popatrz, ten man za dychę…
Ale były też i miłe sytuacje – nigdy nie zapomnę pewnej starszej pani, która widząc, jak po mszy wychodzę z kościoła św. Jacka, wyprzedziła mnie i otworzyła przede mną ciężkie, kute drzwi kościoła…
Zapamiętałem też pewnego pana, który jak później zauważyłem, był dozorcą w Instytucie Historii PAN (mieszczącym się na Rynku Starego Miasta), który zawsze mi się kłaniał. Uważałem po tym, by go widząc, kłaniać mu się jako pierwszy…
* * *
Okazało się więc, że ta Pielgrzymka miała bezpośredni wpływ i na moje życie. Obawiam się, że Ci, którzy decydowali wówczas o doborze treści (a więc nade wszystko ks. Zygmunt Malacki – Przewodnik Warszawskiej Akademickiej Pielgrzymki Diecezjalnej) srodze się na mnie zawiedli. Prawda bowiem o mnie jest właśnie taka, jak to ujęła ta dziewczyna spotkana w Mielnie: O …, ten man za dychę… i widać to bardzo wyraźnie dziś, gdy nie ma najmniejszych wątpliwości, że gdy już Pan mnie powoła, stanę przed nim z pustymi rękami.
To aż nie chce się wierzyć, że wczoraj odbyły się już 25 Lednickie Spotkania Młodzieży – to już 25 lat! A pamiętam, jakby to było niemal wczoraj. O. Góra przyjechał do Duszpasterstwa Akademickiego do św. Anny w Warszawie prowadzić rekolekcje i zapowiedział organizację takich spotkań. Później wszystko organizował tylko Poznań – DA oo. dominikanów w Poznaniu, ale pierwszy raz Lednica wystartowała jako dzieło wspólne obu ośrodków (choć pomysłodawcą był jedynie i wyłącznie o. Góra).
Gdyby wtedy nie zabrakło mi odwagi, przeszedłbym wówczas w pierwszej parze przez Bramę – Rybę, prowadząc za sobą polską młodzież przygotowującą się do wkroczenia w XXI wiek. Takie marzenie napisałem kiedyś w jednym z listów, a bezpośrednio po samym zdarzeniu wysłuchałem wywiadu z chłopakiem, który tę rolę wypełnił. Usłyszał wcześniej od ks. Zygmunta Malackiego, rektora św. Anny, że ma wziąć ze sobą garnitur, ale to, że będzie w tej pierwszej parze, dowiedział się dopiero w ostatniej chwili. Pewnie gdybym się odważył wziąć udział, to moje pragnienie by się wówczas spełniło – a ja owszem byłem bliski tego, ale odwagi mi zabrakło. Przechodziłbym przez Bramę – Rybę z dziewczyną o imieniu Ania, która była z DA o. Góry.
Wczoraj oglądałem transmisję z tegorocznej Lednicy. Co ciekawe najstarsi weterani Lednicy powoływali się na to, że uczestniczą w tym wydarzeniu 24 raz – nie było nikogo, kto by pamiętał to pierwsze spotkanie…
W czasie modlitwy usłyszałam te słowa: Córko Moja, niech się napełni radością serce twoje. Ja, Pan, jestem z tobą, nie lękaj się niczego, jesteś w sercu Moim. W tym momencie poznałam wielki majestat Boga i zrozumiałam, że z jednym poznaniem Boga nic nie może iść w porównanie; zewnętrzna wielkość niknie jak proszek, przed jednym aktem głębszego poznania Boga.
(Dz 1133)
Zawsze w swoich notkach zaczynam od czytań przypadających na ten dzień – a dziś wyjątek: zacytowałem dzienniczek s. Faustyny. Życzę wszystkim uczestnicząctm w procesji Bożego Ciała (czy to realnie, czy tylko duchowo), by poczuli, jak to Pan napełnia ich serce radością, by prawdziwie poczuli, że są w Jego sercu. Bo rzeczywiście są.
W tym roku w mojej wiejskiej parafii procesji dla wszystkich nie będzie. Oto cytat z ogłoszeń parafialnych: W tym roku odbędzie się symboliczna Procesja eucharystyczna wokół świątyni w Kazuniu o godz. 12.00 z udziałem dzieci komunijnych. A ja myślałem wcześniej, że będzie to dzień, w którym powrócę do aktywnego uczestnictwa w liturgii…
Triduum Paschalne spędziłem on-line w Świątyni Opatrzności. I trzeba przyznać, że spędziłem z wielkim pożytkiem dla siebie. Całość robiła kolosalne wrażenie, a przecież pandemia miała kolosalny wpływ na samą liturgię. Papież zabronił celebracji Krzyża, a w szczególności wiernym udziału w procesji do ucałowania Krzyża (dopuszczał co najwyżej samym kapłanom). Tymczasem w liturgii przygotowanej w Świątyni Opatrzności została wprowadzona zupełnie nowa celebracja Krzyża. Nad ołtarzem wisi Krzyż, który, jak to w Wielkim Tygodniu przesłonięty był fioletem. Celebracja Krzyża polegała na stopniowym odsłanianiu tego właśnie Krzyża nad ołtarzem. Przy czym przez cały Wielki Piątek kościół był oświetlony w kolorze liturgicznym na czerwono; po odsłonięciu Krzyża, Krzyż został oświetlony jasnym światłem – to od niego biła jasność.
Wspaniały pomysł, wspaniała celebracja.
Inny przykład – w Wielki Piątek ciało Jezusa już po liturgii zostaje przeniesione do grobu; grób był na ołtarzu w dolnym kościele:
I tu dygresja – przypomnę, że Rezurekcja wzięła się stąd, że w zaborze rosyjskim została wprowadzona godzina policyjna, która podzieliła liturgię wielkosobotnią na dwie części. W tym roku ze względów epidemiologicznych były apele, by nie było Rezurekcji. Jak to zostało zorganizowane w Świątyni Opatrzności? Klasycznej Rezurekcji o 6:00 rano nie było; wróciliśmy do tego, co było kiedyś. Zwrócę uwagę na wielkanocną Ewangelię: (1) A pierwszego dnia po szabacie, wczesnym rankiem, gdy jeszcze było ciemno, Maria Magdalena udała się do grobu i zobaczyła kamień odsunięty od grobu. (J 20)
Procesja rezurekcyjna kończy liturgię wielkosobotnią (o 6:00 wcale już nie jest ciemno – końcówka liturgii została przeniesiona na następny dzień, bo trzeba było wrócić do domów przed godziną policyjną), jako że ta liturgia powinna się zaczynać, gdy jest już ciemno (w tym roku w Warszawie powinna to być dopiero 20:30), i kończyć rezurekcją, gdy jest jeszcze ciemno. Na koniec więc liturgii w Świątyni Opatrzności asysta zeszła do grobu Pańskiego:
I w procesji (rezurekcyjnej) przeszła do górnego kościoła:
Czyż to nie jest wspaniały pomysł? Takie dopełnienie liturgii wielkosobotniej bardzo mi odpowiada.
A jak to u was wyglądało?
Na koniec linki do poszczególnych dni:
Wielki Czwartek: – niestety na ten dzień nie znalazłem filmiku
(14)Wtedy podeszli do Niego uczniowie Jana i zapytali: „Dlaczego my i faryzeusze tak często pościmy, a Twoi uczniowie nie poszczą?”.(15)Jezus im odpowiedział: „Czy goście weselni mogą się smucić, kiedy pan młody jest z nimi? Nadejdą jednak dni, kiedy pan młody zostanie im zabrany, i wtedy będą pościć. (Mt 9)
Podczas dzisiejszej mszy porannej ks. Piotr Celejewski wygłosił kazanie, opierające się o powższe czytanie, które pozwala zrozumieć, jaki jest sens postu.
Na początku okresu Wielkiego Postu Słowo, liturgia daje nam wskazanie jak przeżyć ten czas 40 dni, abyśmy doszli do góry Paschy, do Paschy Chrystusa. Wczoraj Słowo mówiło, że jeśli chcesz zmartwychwstać po 40 dniach, musisz wcześniej obumrzeć, musisz zgodzić się na umieranie. Dzisiaj mówi, jaki jest sens postu.
Post może się stać zewnętrzną praktyką. Post sam z siebie nie ma żadnego sensu. To robili faryzeusze – pościli dla samodoskonalenia się, dla samodoskonałości, dla ćwiczenie wolnej woli… To nie ma żadnego sensu – nie po to pościmy, jako chrześcijanie, w tym czasie w swoim życiu.
Post może zrozumieć człowiek, który potrafi kochać. Bo post jest ze względu na miłość. Miłość ze swej natury związana jest z ofiarą samego siebie, z rezygnacją z samego siebie. Kiedy się kocha, potrafi się zrezygnować dla osoby kochanej z czegoś ważnego dla siebie. I teraz ważnie – nie odczuwa się żalu, ale radość! Post nie polega na tym, że mamy stracić na wadze – post polega na tym, że mamy zyskać! To z czego zrezygnowaliśmy i tych, dla których zrezygnowaliśmy, pozwala nam się przybliżać do drugiego człowieka. Ma nas przybliżać do Pana Boga.
Dzisiaj się mówi, że społeczeństwo, w którym żyjemy, jest syte. Jesteśmy pełni informacji, aktywności, działania…
Naczynie, które jest pełne – do takiego naczynia nie można już nic włożyć.
Post ma nam zadać pytanie, co cię może naprawdę nasycić, co może naprawdę zaspokoić twój głód. Post ze względu na twoją samodoskonałość, na stracenie na wadze, nie ma żadnego sensu. Ma sens tylko ze względu na miłość, że chcesz zrobić przestrzeń dla Boga, chcę zrobić przestrzeń dla tych, którzy są wokół mnie, by oni czuli się przy mnie bardziej kochani. Niech ten post, który właśnie rozpoczynamy, pogłębia nasze relacje, niech nasi bliscy czują się przy nas bardziej kochani. Niech post nie skupia nas na sobie, ale na tych, których mamy obok siebie. Post zawsze związany jest z miłością. Pytanie, czy potrafisz kochać? – bo jeżeli potrafisz, to to, z czego rezygnujesz, spowoduje w tobie radość, że masz dla kogo zrezygnować, że jest obok ciebie ktoś, dla kogo warto coś stracić. Bo ta relacja jest ważniejsza od ciebie. Post uczy nas miłości.